środa, 15 sierpnia 2012

Morskie Pokazy Lotnicze w Darłowie.............

   Pojechaliśmy, dojechaliśmy, zobaczyliśmy, wróciliśmy i właściwie poza uczuciem straconego dnia nie mamy nic szczególnego do powiedzenia. Ale....
   Wojskowi nie potrafili ogarnąć pokazów organizacyjnie, natłok ludzi wszelakich nas przygniótł, a rozmaitość badziewia różnorakiego wręcz zmusiła do ucieczki jak najdalej od Darłowa, Darłówka i okolic.
  Droga "do" to cztery i pół godziny kołatania się na mega dziurawych, byle jak połatanych polskich drogach najeżonych radarami w byle wiosce. Gmina Rzeczenica to niekwestionowana królowa takich "udogodnień". Tak jakby miejscowi chcieli nas zmusić do oglądania zaniedbanych chałup i obejść o których wszelki duch zapomniał.
   Na miejscu byliśmy nieco ponad godzinkę przed rozpoczęciem pokazów. Tłum wczasowiczów maści wszelakiej. Od klasycznej "polski B" po wieśniaków lansujących się lekko opaloną klatą. Tabun przewalający się po wszelkich możliwych miejscach i wcinający co tylko się da. Usmażonego ziemniaka za siedem złotych i innego rasowego kebaba niewiadomego pochodzenia. Większość włóczy się bez celu oblegając każdy zakątek. Łażą w kółko, tak zostali nauczeni, wychowani i tak spędzają te kilka dni wymarzonego urlopu nad polskim morzem.
   Jakoś udało nam się dopchać do "możliwie" wyglądającej knajpki, wypić kawę (ujdzie) i zjeść tradycyjnego gofra z bitą śmietaną. Chwila przerwy przy stoliku i względnego spokoju była konieczna. Po prostu trzeba było odetchnąć chwilę bo nerw się pojawiał....
   Powrót na miejsce pokazów jeszcze gorszy niż poszukiwanie "możliwej" knajpki. "Tłum" prawdopodobnie pożarł południowy posiłek i ruszył w bezcelowy obchód "kurortu". Pośród emerytów, rozwrzeszczanych dzieciaków, młodzieży przeżywającej uwolnienie się z rodzinnej smyczy, tłustych bab i zapuszczonych młodzieńców jakoś udało się dotrzeć na plażę wschodnią.
  Tam wyraźnie zarysowane oblężenie drewnianej konstrukcji mającą w domyśle "robić" za trybuny. Sęk w tym, że owe trybuny zwrócone były w stronę brzegu, nie morza. Wszędzie co najmniej kilka rzędów ludzi stłoczonych, zasłaniających sobie nawzajem i wypatrujących czegoś na niebie. Cieżko znaleźć jakieś możliwie dobre miejsca.
   "Wojsko" postawiło "krasulę", ktoś przez "jakieś nagłośnienie" coś tam bełkotał, jednak udawało się zrozumieć co trzecie słowo. Nie staliśmy daleko, powinniśmy wszystko słyszeć i rozumieć. A było tak jak na standardowym polskim dworcu gdzieś w "wypiardkowie" - coś tam słychać, coś tam gadają, ale kto to zrozumie?
   Ok czternastej zaczęło się. Szwedzi nadlecieli od zachodu kluczem czterech Gripenów. Dobrze że wysoko, bo udało się Ich w miarę bez problemu zobaczyć przez ten tłum. Gdzieś daleko, chyba w sąsiednim województwie nawrócili i przelecieli jeszcze. Co z tego, że ładnie, ciasno przelecieli jak właściwie nic więcej nie pokazali. Po chwili odlecieli na północ i tyle ich było widać.



   Po szwedach trzeba było czekać kilkanaście minut na kolejny pokaz. Nuda i wystawanie z kręcąca się głową wypatrującą skąd teraz cokolwiek przyleci.
   W chwili, gdy coraz fajniejsze stawały się myśli, by sobie podarować te całe "pokazy" przeleciała para Su-22, a po niej dwa Migi 29. Tym razem pokaz trochę bardziej dynamiczny, z hukiem dopalaczy i oderwaniem smug. Kilka ładnych widoków i "myśliwcy" odlecieli tak szybko jak się zjawili.



   Znów czekanie i wreszcie jest. Samotny Mi-24 z Pruszcza Gdańskiego, który kilka razy przeleciał "w ta i we wta". Zrobił górkę, zniżanie, nawrót i znowu przelot "w ta i we wta". Ziało nudą, bo mówiąc szczerze lepsze widoki mamy nad własnym domem (łanie latają). Zamachał i odleciał.


   Dobre pół godziny to wszystko trwało i latania było w tym czasie bardzo niewiele. Zbyt długie przerwy, same pokazy nijakie i mówiąc delikatne nudne. Szczęście, że trochę się to wszystko pozmieniało, gdy na niebie pojawił się SH-2. Morscy lotnicy na śmigłowcu, którego konstrukcja pochodzi z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku zaprezentowali się tak, jak powinno się pokazywać sprzęt lotniczy. Niestety, przez tą "nieszczęsną trybunę" zdołaliśmy zobaczyć jedynie część pokazu.



   Nie widzieliśmy wszystkiego, jednak to co było nam dane wyglądało bardzo fajnie. Kilka różnych przelotów, kilka ostrzejszych zakrętów, górek, zawis i przede wszystkim widowisko. Ładnie....
   Znów czekanie na kolejny pokaz - Mi-2. Niby fajnie, niby ok, jednak czegoś tam zabrakło. Zdecydowanie "kaman" podniósł poprzeczkę i "dwójka" zdołała jedynie pohałasować, nie wzbudzając jakiegoś szybszego bicia serca. Czekaliśmy dalej na coś ciekawego.
   Następny w kolejce był klucz Bryz. Trójka przeleciała w pięknym szyku, rozeszła się malowniczo i rozleciała po niebie. W tym momencie kompletnie wyczerpani czekaniem, znudzeni i zrezygnowani postanowiliśmy przejść się kawałek, by zabić tą nudę jaka nas ogarnęła przez długie minuty czekania na nijaki pokaz.


   Zdążyliśmy przejść na drugą stronę Darłówka i dojść do prawie końca wejścia do portu, gdy pojawił się Mi-14PL/R. Po nim zaprezentowała się inna "czternastka" w wersji PŁ. Nie ma co pisać. Tu było dynamicznie, ładnie i profesjonalnie. Tyle, że w otoczeniu byle jakości, tandety nadmorskiego kurortu i tłumu ludzi szczelnie zagradzającego jakikolwiek porządny widok.





    Nie mieliśmy już ochoty na sterczenie i oglądania "czternastek" zza czyichś pleców, pomiędzy głowami lub z daleka. Ogólnie fajny ostatni pokaz został zaprzepaszczony kolosalnie złą lokalizacją. Pewnie "oficjelom" podpatrującym z wysokiego balkonu było wszystko jedno, jednak należy pamiętać o ludziach tłoczących się nad brzegiem morza i próbujących ujrzeć, co się tylko da.
   Z całą premedytacją zrezygnowaliśmy z tej walki. Nie było warto. Pokazy się kończyły i czmychnęliśmy do samochodu totalnie wykończeni ludźmi, badziewiem Darłówka, tłumami i pokazami, których organizacja wyraźnie kulała. Szkoda, bo ktoś miał fajny pomysł. A wyszło jak zawsze.....
   Czekała nas droga do domu. Kolejne kilka godzin po zapuszczonych polskich traktach drogowych i całe szczęście odnaleźliśmy w tej drodze kilka pozytywów. Trafiliśmy na pasące się tuż przy drodze śliczne włochate krowy rasy "szkocka krowa wyżynna". Nie takie popularne polskie "mućki" tylko włochate duże bydło. Później zrobiliśmy sobie przerwę na obiad i było super smacznie. Sosna zamawiając pierogi kupiła "swojski wiejski chleb", który później okazał się przepyszny. Wie, co dobre i świetnie wybrała. Cudo moje. 
   Później zaliczyliśmy jeszcze przydrożne mini ZOO. Te sprawy duże i małe sprawiły, że zepsute przez Darłówko nastroje zaczęły odżywać i wróciliśmy do domu w całkiem dobrych humorach. A gdy dojechaliśmy do Chełmży zaczęło zachodzić słońce dając pokaz, przy którym ten z Darłówka może się schować.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz