piątek, 17 sierpnia 2012

czwartek....

   Wczorajszy dzień był aktywny aż nadto...Z dwóch podstawowych powodów. Raz, że skończyłem wakacyjne urlopowanie i wróciłem do pracowania. Dwa, że wreszcie udało się w miarę przyzwoicie polatać i można do "dziennika" dopisać kolejne godziny.
   Poranek nieszczególny. Pobudka przed piątą. Oczy na zapałki i ziewanie przez cały poranek. W firmie melduje się przed szóstą. Tam standard jak zawsze po urlopie. Mega bajzel, burdel, nie wiadomo co i jak. Pół dnia spędzone na ogarnianiu co nie działa, co się działo i jako takie porządki w papierach. Kawa nie działała jak powinna, senność wymieszana z nerwem na te wszystkie dziwaczne sposoby działania niektórych ludzi. Całe szczęście osiem godzin zleciało jak z bicza i w końcu wybyłem z tego syfu. Resztę ogarnę na spokojnie w najbliższych dniach.
   Dwie godzinki spędzone w domu. Obiad, domowe  sprawy i jakoś koło czwartej pędziłem do Wałyczyka. Wreszcie prognoza była odpowiednia, wreszcie było trochę czasu i chętni do wspólnego latania znajomi.
   Łąka wykoszona jakiś czas temu, jak zawsze super warunki. Rozkładanie, szpejenie, drobne regulacje, zgłaszanie lotu i te wszystkie drobiazgi, jakie robi się zawsze przed startem. Gdy wszystko rozłożone i osiągnięta gotowość pędzi na łąkę auto. Nieznane, ale po chwili wszystko się wyjaśnia. Przybył Robert z Grudziądza. Powinien jeszcze dołączyć Czesław, ale dawał znać, że będzie później. Jest decyzja. Odpalę sam, polatam trochę, wyląduję i polatamy potem razem. Szkoda waruna, a do tego spręż na pyrkanie niesamowity. Normalnie mnie nosiło jak diabli.
   Solówa na plecy, podpinam glajta, szarpię się z szarpaczką i dupa. Nie chce cholernik zaskoczyć. Pomoc Roberta też niewiele daje. Szarpie, ale solo milczy i nie zaskakuje. Zaczynam się pocić, ale nie ma wyjścia. Wypinam majdan, odpalam, grzeję, zakładam i tym razem już zaskakuje.
   Start bez problemów, jeśli nie liczyć jednej splątanej linki między palcami lewej dłoni. Jednak jakoś się udało wyplątać, dobiec, przygazować i wystartować jak się należy.
   Leciałem. Dopiero teraz poczułem, jak bardzo brak latania doskwierał ostatnio. W końcu poczułem to, czego tak bardzo brakowało od samego rana. Pierwszy dzień po urlopie nie był do końca taki skopany. Praca i tamtejszy rozgardiasz, stres i nerwy stały się nieważne. Leciałem i to było najważniejsze.
   Pogoda nie była super, niebo w dużej części zakryte chmurami. Wiatr słabawy, żadnych niespodzianek, nierówności i innych podobnych drobiazgów. Pełen komfort. Luksus wręcz.
Kręciłem się po okolicy właściwie bez celu. Takie włóczenie się i radość z faktu, że w ogóle lecę i że znowu lecę.



   Gdy na drodze od Wąbrzeźna ujrzałem Czesława powoli zaczynam wracać. Łączność przez radio. Też mnie widzi i tak razem suniemy do Wałyczyka. Szybkie lądowanie.
   Robert już właściwie gotowy, Czesław dotarł i się rozkłada. Ja muszę dotankować, w tym czasie zapada decyzja o locie. Nad jednym z Wąbrzeskich jezior jest jakaś impreza, piknik czy coś takiego. Jest prośba, byśmy tam na chwilkę wpadli. Jasne, czemu nie.
   Robert wystartował. Długi start, z wahnięciem, jednak w końcu jakoś go zabrało i czekał na nas w powietrzu. Trzeba przyznać, że dudkowa Synteza jest cholernie ładnym skrzydłem. Znają się tam na "dizajnie" konkret.
   Znów zakładanie napędu, podpinanie glajta i niestety znowu problem z odpaleniem. Zalewanie niewiele dało, na szarpaczce czuję opór. Kilka prób i nie zaskoczył. Prawdopodobnie trzeba będzie przeczyścić w końcu otworek dekompresyjny. Kiedy wymyślą napęd bezobsługowy ?
   Czesław pomógł, szarpnął aż mnie rzuciło, ale dzięki temu nie musiałem zdejmować "klamotów" i opóźniać startu.
   Tym razem start zupełnie na luzaka. Krótki sprint i znów byłem w niebie. Krążenie, oczekiwanie i gdy Czesław ruszył na swoim rydwanie zebraliśmy się w jako taki klucz i ruszyliśmy nad Wąbrzeźno.



   Buran nie jest demonem prędkości, więc całą drogę cisnąłem speeda ile wlezie i chyba tylko dzięki temu nie zostawałem w tyle. W końcu dolecieliśmy, każdy z nas przeleciał ze dwa razy nad "imprezą", potem widzowie dostali kilka wing-overów, ostrzejszych zakrętów i szybszych wywijasów.


 
   Ruszyliśmy dalej. Czesław prowadził, zna te rewiry jak własną kieszeń i chciał nam pokazać "fajne pagórki". Gdy tam dolatywaliśmy zaczęło wychodzić słońca i "ono" sprawiło, że wyglądało to niesamowicie. Takie niewielkie, gęsto usiane fałdki, wzgórza i dolinki. Super.



   Następny " w okolicy" do oblecenia był budynek starego murowanego wiatraka przerobionego na budynek mieszkalny. Taka mała "perełka architektury" zagubiona gdzieś pośród pól i wsi. Krótka rozmowa i decyzja o kolejnym celu. Jako, że Radzyń Chełmiński i tamtejsze ruiny zamku niedaleko, nie można odpuścić okazji i trzeba zobaczyć toto z góry. A dla mnie będzie to kolejny z okolicznych zamków "zaliczony" w tym roku. Ten to chyba już ostatni ze wszystkich w promieniu pięćdziesięciu kilometrów.
   Już z daleka widać było ogrom średniowiecznej budowli tego chyba najbardziej malowniczego zamku w naszym regionie. Wyraźnie górował nad okolicą i kazał żywić konkretny szacunek do inżynierów z przed kilkuset lat. Fachowcy, nie ma co gadać.



   Polataliśmy, popyrkaliśy, chętni przelecieli niżej pomiędzy dwiema zachowanymi wieżami i po jakimś czasie zapadła decyzja o moim powrocie. Wolałem na Buranie powoli wracać, by jakoś dotelepać się do Wałyczyka koło ósmej. Kumple polecieli jeszcze w kilka miejsc, ale Oni śmigają na Synthesizach i są szybsi. Ja pod wiatr, na odpuszczonych trymerach i właściwie stojąc na speedzie miałem w porywach czterdzieści pięć , oni na spokojnie bez speeda sunęli ponad pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Taką różnicę widać gołym okiem.


   Pół godziny później lądowałem. Gdy składałem skrzydło wylądowali pozostali. Szybko wrócili i to pokazało, ze decyzja o szybszym powrocie była jak najbardziej prawidłowa. Gdybym został z Nimi pewnie bym się wlókł i wlókł.
   Poskładaliśmy sprzęt i choć chciałem wrócić do domu jak najprędzej to jednak byłem w chacie dopiero półtorej godziny później. Mieliśmy zaproszenie od organizatorów imprezy nad jeziorem byśmy wpadli na chwilkę na jakąś kawę, coś do jedzenia itd. Choć się broniłem to w końcu uległem. Szybka kawa, coś tam do jedzenia i wreszcie wróciłem do domu.
   Potem standard. Rozpakowywanie, spacer z Wirusem, rozkładanie glajta w salonie, prysznic i lulu. Czwartek zleciał i dziś czekała mnie znów pobudka przed piątą. Cholera znowu do roboty......



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz