Wczorajszy dzień miał być z założenia kolejnym dniem w życiu. Tymczasem zrobiło się z Niego święto w pełnym tego słowa znaczeniu. Nieważne były oficjalne dyrdymały i przemowy, pomniki, oficjele i orkiestry wojskowe. Ważne, że mogłem poświęcić kilka godzin na wszystkie swoje lotnicze sprawy tak długo odkładane, a na koniec podsumować wszystko fajnym udanym lotem...
Rano wreszcie zdobyłem uszczelkę pod głowicę do Solo210 i mogłem wreszcie zabrać się za oczyszczenie otworu dekompresyjnego. Ostatnio pojawiły się kłopoty z odpalaniem napędu na plecach i nie było innej rady, jak tylko podjąć męską decyzję o odkręceniu głowicy i udrożnieniu nieszczęsnej dziury. Trochę się tego obawiałem, ale prędzej czy później taka robota mnie czeka.
Po powrocie do domu chwila na myślenie i decyzja że się wezmę za wszystko co tylko dam radę zrobić. W końcu pogoda piękna, czasu cała masa, więc nie ma co czekać. Samo się nie zrobi. A sprzęt dopieszczać trzeba.
Na pierwszy ogień poszedł Buran. Trawnik za domem, skrzydło z wora, rozkładanie. Jak wspominałem ostatnio nowa linka dotarła ekspresowo. Naprawdę duży ukłon w stronę Krzysztofa Dudzińskiego i firmy Air-Sport. Dzięki Niemu właściwa linka moment była u mnie. Ale wracając do meritum. Rozkładanie "burka", lokalizacja linki i w końcu dobrałem się do uszkodzonej. Nie będę pisał jak się to robi. To temat na inny wpis...Sama wymiana jest banalnie prosta, jeśli tylko ma się choć mgliste pojęcie o budowie paralotni. Proces wymiany trwał 10 minut razem z dopasowaniem, kontrolą i powtórnym sprawdzeniem czy czasami czegoś nie poplątałem. Potem składanie, Buran do wora, a wór do samochodu. W końcu popołudniu latanie ;)
Trochę biłem się z myślami czy jednak zabierać się jeszcze za czyszczenie otworu dekompresyjnego w mojej solówce. Z jednej strony trzeba w końcu to zrobić, z drugiej lekka obawa czy czasami nie trafię na jakąś "minę", która skutecznie mnie uziemi na jakiś czas. Ostatecznie stanęło na tym, że wezmę się za robotę. Solówka to nie jest szczyt jakiejś wielkiej zaawansowanej technologii kosmicznej i nie powinno być większych kłopotów. A jak się pojawią to trzeba będzie je rozwiązać. Zapakowałem napęd i ruszyłem demontować do zaprzyjaźnionego mechanika. Stół i dobre narzędzia to podstawa. Zwłaszcza klucz dynamometryczny wielce potrzebny jest. A jak się dołoży wiedzę kogoś siedzącego w silnikach od lat to już w ogóle miejsce było idealne.
Odkręcanie głowicy i czyszczenie otworu to niezbyt fajna robota. Trzeba mieć trochę wiedzy, umiejętności i zaplecza. Najgorsze, że właściwie nigdzie nie ma porządnych dokładnych informacji "co i jak zrobić", zaś to co jest w sieci często wzajemnie się wyklucza. Jest kilka różnych metod i szczegółów na które warto zwracać uwagę.
W wielkim skrócie trzeba odkręcić głowicę jakimś porządnym kluczem inbusowym (śruby są miękkie i można rozwalić łby), odkręcić dolną poduszkę i łącznik z tłumikiem. Najlepiej oczyścić wnętrze z nagaru i delikatnie dobrać się do nagaru w nieszczęsnym otworku dekompresyjnym. Delikatnie i cierpliwie. Potem założyć nową uszczelkę (choć niektórzy nie zakładają w ogóle) i dokręcić z odpowiednią siłą śruby mocujące głowicę. Potem podokręcać resztę. Odpalić, sprawdzić śruby, odpalić na dłużej i znów sprawdzić. Polatać i znowu sprawdzić i generalnie sprawdzać co jakiś czas. Uszczelki lubią się prasować i jak ktoś to oleje to potem ma problemy...Nie będę się rozpisywał. W wolnej chwili będzie osobny wpis co i jak, na co uważać i generalnie "jak to zrobić" by było dobrze, cacy i działało. Rozkładanie, czyszczenie, składanie, dokręcanie i te wszystkie kombinacje zajęły mi 3-4 godziny. Pracowite, dobre godziny z uświnionymi rękami. Jednak jak chce mieć się porządek to czasami łapska trzeba ubrudzić. Inaczej się nie da.
Po tych wszystkich robotach zostało już jedno najważniejsze zadanie. Oblatać całość. W zbiorniku miałem prawie cztery litry, więc idealnie na godzinkę latania.
Strużal przywitał mnie trawą do kolan. Delikatnie podwiewało wyraźnie w rytm przechodzących kominów. Do startu idealnie. Znów składanie sprzętu i nagroda w postaci równej i miarowej pracy napędu. "No nie jest źle, nic nie rozwaliłem". Buran znów wylądował na trawie i gdy wreszcie się wyszpeiłem przyszedł moment, który miał powiedzieć prawdę. Założyłem napęd, podpiąłem glajta i po dwóch szarpnięciach napęd odpalił. Nie musiałem się mocować, szarpać, zalewać i wreszcie było wiadomo, że czyszczenie otworu dekompresyjnego było konieczne. Tak odpalać to można ;)
Start bez kłopotów, znów leciałem. Cholernie dobre uczucie być znowu w niebie. Zdarzają się czasami takie loty, gdy się czuje w każdym calu, jak bardzo fajne jest latanie. Niebo w najlepszej postaci.
Krótki lot nad Strużalem i pognałem do mojej kochanej Sosny, nad dom. Zazwyczaj to pierwsze miejsce gdzie lecę, bo nie ma innej opcji, jak nie zameldować się najbliższej osobie, ukochanej w każdym calu i kimś, kto jest najważniejszy na świecie. Pokręciłem, pokiwałem i ruszyłem dalej.
Lot był z założenia lokalny na wypadek gdyby jednak coś tam się działo z napędem. Jak się grzebie trzeba być przygotowanym na każdą niespodziankę. Słuch jest wyostrzony, wzrok wygląda łąk dookoła, a lądowanie przygodne prawdopodobne. Nic się jednak nie wydarzyło. Żadna katastrofa nie nastąpiła i spokojnie mogłem oblecieć całą Chełmżę. Napęd sprawował się idealnie, Buran pięknie nosił i nawet popołudniowa termika zdawała się chętnie współpracować. Nosiło dosyć szeroko po trzy i pół metra. Łagodnie, ale stabilnie. Wyborna pogoda i cudne widoki...
Obleciałem całe miasto, wróciłem na dom. Potem zostało jeszcze oblecieć Strużal, by po czterdziestu minutach wylądować bez problemów na łące. Potem kontrola po locie i składanie sprzętu. Jakoś po osiemnastej wróciłem wreszcie do domu, gdzie święto trwało dalej. Ciasta było dużo. Ale żeby nie było, że samym jedzeniem człowiek żyje pognaliśmy jeszcze do Torunia. Na stacji gdzie tankowaliśmy zagapiliśmy się na małolata wyczyniającego takie cuda z motocyklem, że czasami włos się jeżył. Widać też miał swoje święto, tak jak ja miałem swoje święto lotnictwa....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz