Cała sobota to sprawy napędowe. W końcu przyszedł ten czas, kiedy można było w spokoju zabrać się za wymianę paska.
Balkonowe zlewanie paliwa, demontaż zbiornika i wykręcanie śrub mocujących "półkę". Niestety domowe narzędzia to porażka. Śruby trzymały konkret, ale nie ma tego złego. Napędzik pojechał do zaprzyjaźnionego mechanika, gdzie tamtejsze warsztatowe porządne sprzęty pokazały swoją przydatność. Wykręciłem, przełożyłem i uporałem się z montażem, tak jak powinno być. Było po drodze kilka problemów, jednak jest to tak banalnie proste, jak przysłowiowa konstrukcja cepa. Pozostało wyregulować i oblatać to całe ustrojstwo.
Po powrocie do domu ponowny montaż zbiornika, krótka przerwa i jakoś wczesnym popołudniem ruszyłem na Strużal. Montaż, regulacja w kierunku bogatszej mieszanki, obserwacja pogody. Upał jak cholera, wszystko aż skwierczy. Na cytrusiu można zrobić jajecznice.
Pół godziny oczekiwania i w końcu się zdecydowałem. Nie ma co czekać jak napęd czeka, stoi i zachęca do wyprawy. Jakaś popołudniowa termika jest, chmurki że miło, jednak nie powinno być źle. Poza tym w planie krótki lot kontrolny, a nie jakieś wielkie wyprawy.
Pierwszy start spaliłem. Właściwie nie do końca spaliłem bo wystartowałem, wsiadłem do uprzęży nawet, ale coś tam nie zadziałało w odpowiednim momencie i zamiast mnie zabrać przydusiło ku ziemi. Trzeba było wysiąść, dobiec, zgasić napęd i startować ponownie. Z ust przekleństwa, po grzbiecie strumień potu ale tak czasami bywa. Zwłaszcza gdy ma się słaby napęd i startuje w złym momencie.
Rozkładanie na nowo. W trakcie startu dzwoni telefon. Lece. Nie ma mnie, nie odbieram, latam. Łączność z Sosną, nabrać wysokości i nad domek. Nad Strużalem piękne szerokie noszenia. Bez problemu przelatuję kilka kominów, łapię jeden z nich pod pachę, sterówka, kręcenie i bez kłopotu mam trzysta metrów. To wystarczy. Pędzę do chaty, kilka wywijasów, zasuwam dalej. Decyzja o locie dookoła jeziora chełmżyńskiego - pół godzinki akurat pasuje na lot kontrolny po regulacji.
Solówka pruła jak burza i choć w powietrzu było nierówno dawała radę. Trochę chmurek, ale wyraźnie malały. Doleciałem do Zalesia pełnego plażowiczów i południową stroną jeziora wracałem nad Chełmżę. Krótki zwrot nad Kuczwały - w Mikrolocie nie widać żadnego ruchu. Powrót nad jezioro.
Południową stroną jeziora dotarłem do Małej Grzywny i bez żadnych przeszkód w pół godzinki wróciłem znowu nad Chełmżę. Znowu kilka wywijasów nad domem, przelot nad zaprzyjaźnionym warsztatem gdzie przed południem zmieniałem pasek. Paliwa coraz mniej, zatem jedyna słuszna decyzja o powrocie i lądowaniu. Poza tym plan był na krótki lot kontrolny, a tymczasem hałasowałem już dobre czterdzieści minut. Krótki przelot nad miastem i byłem nad Strużalem. Lądować podobnie jak ze startem trzeba było na dwa razy. Pierwsze podejście trochę źle wyliczyłem, poza tym na łąkę wchodziła grupka ludzi, a ja nie ma ochoty robić za widowisko. Drugie podejście cacy wyszło i byłem na ziemi. Znowu w upale, gorącu i spiekocie.
Kontrola świecy i spalania. Świeca kolor idealnej kawy z mlekiem z włoskiej knajpki, spalanie nieco ponad dwóch litrów na czterdzieści parę minut, zatem także w normie. Tak, jak być powinno.
Poskładałem klamoty i wróciłem do domu. By dzień nie był tak na maxa paralotniowy mieliśmy jeszcze w planie wieczorną wycieczkę rowerową po okolicy. Guzik z tego wyszedł. Pomimo pompowania tylne koło mojego rumaka kłuło w oczy rasowym flakiem. Więc poszliśmy na spacer. I było fajnie, tak jak powinno być.....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz