niedziela, 29 maja 2011

Lataaaaaałłooo się .....

   Tradycyjnie już (hihi)  pogoda dopisała i weekend pozwolił choć trochę powisieć. W sobotę pół dnia spędziliśmy na pracach ogrodowych (koszenie trawy, podcinanie opanowujących ogród drzew, przybijanie gwoździ itd) i po powrocie do domu nie chciało się zupełnie niczego.
   Jednak słabnący wiatr i słoneczna pogoda kusiły, więc koło piątej wybrałem się na łąkę. Plan był prosty - resztki oleju i paliwa, jakie się zachowały trzeba było zużyć. Zapas Midlanda jeszcze nie dotarł więc musiałem poprzestać na 4 litrach paliwa z wymieszanym wcześniej Shellem. Plan był na wylatanie starego paliwa i resztki starego oleju, by nowy który dotrze, już nie był z niczym mieszany. Wiadomo, że wylać nie można - trzeba wylatać :) Dodatkowo zaplanowałem sobie małą kontrolę działania "komputerka napędu PPG" z firmy FlyElectronics. W połowie tygodnia wreszcie dotarł od nich nowy kabel łączący czujniki z komputerkiem. Nowy, w miejsce starego, który niestety rozleciał się po pierwszym montowaniu do mojego napędu. Niestety na tym "nowym lepszym" kablu sprzęt nadal nie działał właściwie - coś tam jeszcze pewnie się rozsypało w tym pozbawionym trwałości sprzęcie. Jako, że sam napęd działał bez zarzutu nie było co sobie zaprzątać głowy badziewiem i trzeba było zająć sie tym, po co tam pojechałem - czyli spaleniem paliwa w zbiorniku.
   Start z coraz bardziej zarośniętej łąki na strużalu okazał się banalnie prosty. Wiaterek ok 2-3 metrów pomógł we wciągnięciu Actiona nad głowę i moment byłem w powietrzu. Krótki kurs dookoła strużala i postanowiłem polecieć nad Chełmżę, by Sośnie sprawić niespodziankę pojawiając się nad domem choć na chwilkę. Nad miastem trochę rzucało, jednak to chyba normalne w połączeniu wiatru i powoli kończącej się tego dnia termiki. Solówka chodziła jak złoto, skrzydło nie zaskakiwało, więc leciało się dosyć przyjemnie. Polatałem nad domem, pokiwaliśmy sobie, obleciałem potem chełmżyńskie "zaplecze sportowe" i lecąc w stronę Wąbrzeźna ominąłem jezioro od północy. Potem szybki przeskok nad wodą i od południa wróciłem nad łąkę. Trochę się jeszcze poszwendałem i wylądowałem bez jakichkolwiek problemów. W sumie pohałasowałem nieco ponad pół godziny.
   W baku zostały jeszcze prawie dwa litry paliwa więc zapadła decyzja, by poćwiczyć starty i lądowania w coraz słabszych warunkach. Wiatr wyraźnie zanikał, Action ma problemy ze startami w bezwietrzu, ja wciąż się uczę zatem to była najlepsza decyzja.
   Rozłożyłem glajta, podpiąłem się, odpaliłem. Wciągnąłem skrzydło nad głowę, zacząłem zapier....alać dodając na maxa gazu i zamiast wystartować, napęd sprawił mi niespodziankę i po chamsku zgasł.....No niestety tym razem chyba był za słabo rozgrzany.
   Rozłożyłem się na nowo, rozgrzałem, podpiąłem, wciągnąłem na głowę, zapier...alałem ile wlezie, gaz na maxa i niestety znowu start mi nie wyszedł. Wiatr się skończył, a ja chyba jednak za wolno zasuwałem, bo dobiegłem tak do samego końca łąki i oderwania nie dostąpiłem.
   Do trzech razy sztuka, więc rozłożyłem skrzydło na nowo. Tym razem nie wiało już w ogóle nic. Wysoka trawa i moje zmęczenie zaowocowały kolejnym trzecim spalonym startem. Nierówno stałem, źle postawiłem skrzydło i gdy nie wyszło zdecydowałem o poddaniu się. Zapakowałem bambetle i wróciłem do domowych pieleszy......A zdjęć nie ma bo nie robiłem ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz