czwartek, 5 września 2013

mega warun.....

   Wczoraj było idealnie i piękna wyżowa pogoda stała się faktem. Od rana w robocie, potem kilka telefonów, dogranie się z kumplami i ostateczny wybór miejsca startu. Dawno nas nie było w Łysomicach i ostateczny wybór padł na łąkę potocznie zwaną "parafiną". Jak każde miejsce ma swoje wady i zalety. Plusem jest wielkość i bezproblemowy start na wszelkie kierunki prócz południa, minusem zaś druty i nieco pofałdowany teren sprawiający, że lądowanie trzeba wykonać pewnie, dobrze i z odpowiednią uwagą.
   Na miejscu byłem pierwszy i może w godzinkę po mnie zaczęli zjeżdżać się znajomi. Rozkładanie sprzętu, grzanie napędów i pogaduchy. Wiatru właściwie nie było i start wypadł z południowego krańca łąki. Zaniosłem skrzydło, wróciłem po napęd i gdy go targałem na miejsce wokoło glajta spokojnie czekającego na ziemi pojawił się dosyć ciekawski pies prawdopodobnie uciekinier z któregoś z pobliskich domów. Myśli różne lecą przez głowę, czy czasami nie osika Burana, czy nie spróbuje czy to jadalne i inne takie dyrdymały. Gdy podszedłem wściekłe bydle zaczęło ujadać, ale odwrócony napęd i spory podmuch ze śmigła załatwiły sprawę. W końcu ja jestem u siebie, a On tylko w gościach....Po chwili pojawiają się właściciele owego wścieklaka i rozpoczyna się jałowa dyskusja o hałasie, lataniu i tym podobnych sprawach. W międzyczasie z odsieczą przychodzi Grzesiek, którego atakuje owy luzem biegający pies. Jak się okazało póżniej skutecznie - Grześkowa noga została pokąsana na oczach właścicieli psa nic sobie z tego faktu nie robiących. Chamstwo, wiocha i temat na osobny wpis.
   Koniec końców, dyskusja z owymi ludźmi opóźniła start i plan na dwie godziny w powietrzu trzeba było okroić. Start bez kłopotów. Od razu słyszę na radiu Czesława. Lata "u siebie". Robię obszerny krąg nad łąką i po konsultacji "z ziemią" postanawiam samotnie lecieć w stronę Chełmży, do Sosny. Warunki wyśmienite - bez wiatru z nachodzącym zachmurzeniem. Do tego zupełnie spokojnie, luz totalny. Doleciałem może w dwadzieścia minut pstrykając po drodze fotki.




   Nad domem kilka kręgów, kilka buziaków i wariactw specjalnie dla Sylwii, potem obszerny krąg nad miastem, nieco kolejnych zdjęć i słyszę na radiu, że reszta kolegów również w powietrzu. Grzesiek zasuwa do Kowalewa, Łukasz pognał w stronę Chełmży, a Czesław latający w okolicach Wąbrzeźna gdzieś tam się kręci u siebie. Do tego pojawiają się motolotnie operujące z toruńskiego aeroklubu. Zatem gęsto.
   W powietrzu trafia się rzadki widok. Na polach widać coraz bardziej jesienne prace i rolników palących ogniska, śmieci i inne takie drobiazgi. Do tego szachownica pól i ziemia tak charakterystyczna dla wrześniowych warunków. Ech chyba najbardziej lubię takie jesienne latanie...




   Po godzinie latania jestem znów nad Łysomicami. Kumple gdzieś się rozlecieli, jest jeszcze przed siódmą  i głupio mi jakoś tak szybko lądować. Zapada decyzja by zaliczyć jeszcze lot północnym krańcem Torunia i może wlecieć nad Rubinkowo. Ostatecznie zaliczam Papowo Toruńskie, wlatuję nad toruńską Elanę, robię koło wokół komina i powoli, nieśpiesznie wracam nad łąkę.


   Podejście do lądowania wyszło nie do końca tak jakbym chciał. Nieco zbyt duża prędkość przyziemienia, ale tak to czasami bywa gdy nic nie wieje i chce się wylądować jak najbliżej samochodu na pofałdowanej łące. Ostatecznie było dobrze, bez strat i problemów, a ja się chyba czepiam...  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz