sobota, 21 września 2013

wietrzny poranek....

   Ostatnio pogoda nie była zbyt łaskawa i z tego powodu nie mogłem się doczekać porannego planu na powietrzną wycieczkę do Golubia Dobrzynia. Pobudka o czwartej, pakowanie, tankowanie, by w kilkanaście minut po piątej zameldować się w Pływaczewie. Jakiś czas po mnie dociera Grzesiek i czekamy we dwóch na Marka. W obliczu Jego spóźnienia testujemy podgrzewanie foteli w samochodzie i żłopiemy kawę z termosu gadając o tym wszystkim, na co na łące nigdy nie starcza czasu.
   Po godzinnej nasiadówce ruszamy na skąpaną w wilgoci łąkę w Pływaczewie. Warunki świetne - wiatr ok 2-3 metrów i idealnie skoszona trawa wróżą zero problemów ze startem. Rozkładanie, szpejenie i w kilka minut przed ósmą jestem w powietrzu. Nieco kręcenia nad łąką i chwilowe oczekiwanie na mocującego się z odpaleniem napędu Grześka. Może po dziesięciu minutach odpalam z wiatrem w stronę Golubia. Grzeję w ślad za niewidocznym Markiem - taki był plan byśmy zaliczyli taką trasę razem lub osobno.



   Tuż przed Golubiem wyrastają przede mną siłownie wiatrowe. Dosyć wieje i pewne jest, że za nimi będzie torbić. Wchodzę na 150-200 metrów i Buran wyraźnie przyspiesza. Pędzę jak mała wyścigówka niesiony wiatrem na tyle szybko, że jedyną sensowną decyzją jest odwrócić się pod wiatr, by sprawdzić czy polecę do przodu, czy na wstecznym. Niestety, jest niefajnie i praktycznie stoję w miejscu. Lekko do przodu i po chwili lekko do tyłu. Wciśnięcie speeda pozwala osiągnąć zawrotną prędkość trzech kilometrów na godzinę i już jest wiadomo, że się zaczyna rozwiewać, że wyżej wieje zdecydowanie mocniej i trzeba będzie wracać "na niskiej". No i trzeba wypracować decyzję co dalej - czy realizować plan, czy odpuścić i wracać już teraz. Druga opcja wygrywa, esując schodzę niżej i na  kilkudziesięciu metrach wlokę się jak zdechlak żałując, że nie jestem bardziej doważony. Buran zyskałby żwawości i lepiej przebijał powietrze. Trochę ciska i skrzydło cały czas trzeba pilnować, ale udało się pstryknąć kilka zdjęć - na ziemi ruszyły prace polowe, czasami pod nogami przemknie jakaś sarna, a wilgoć na ziemi srebrzy się czasami konkretnie.




   Trudniejsze warunki dużo dają i z tego powodu nie podszedłem od razu do lądowania. Pokręciłem się po okolicy jeszcze pół godzinki i wylądowałem chwilę po Grześku. W powietrzu byłem prawie półtorej godziny i gdy tylko padł pomysł na kolejny tego poranka od razu mi się zachciało lecieć. Wiatr się nasilił i było idealnie, by wystartować alpejką. Napędowcy rzadko to robią, bo "na co dzień" lata się raczej w spokojniejszych warunkach.
   Pierwszy odpalił Marek klasykiem, po Nim ja próbowałem alpejką ale wyszło niespecjalnie. Wilgotny Buran niespecjalnie chciał słuchać, a moje umiejętności wyraźnie uległy zatarciu od ostatniego startu tym sposobem (dobre pół roku temu). Sprawdziła się prawda mówiąca o tym, że umiejętności trzeba szlifować, ćwiczyć i pielęgnować.
   Wiało całkiem przyzwoicie więc odpuściłem latanie na rzecz ćwiczeń na wilgotnej jeszcze łące. To rozwija i tego ostatnio było zdecydowanie za mało. Kondycja też nie ta co kiedyś i po dwudziestu minutach takich zabaw poczułem, jak napęd coraz bardziej ciąży, potu coraz więcej się leje i ogólnie sapię, jak jakiś stary dziadek z suchotami. Ale to i tak fajna przydatna zabawa. Sprawia dużo frajdy i daje kosmicznie wiele umiejętności......

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz