czwartek, 5 września 2013

problemowe Łysomice....

  Zastanawiałem się czy w ogóle pisać o tzw "Łysomickim problemie", bo niby nie ma o czym, bo zawsze trafi się kilku niezadowolonych ze wszystkiego marudnych ludzi, bo po co pisać po próżnicy i niepotrzebnie się wściekać. Jednak problem niewątpliwie istnieje i choć ten wpis pokaże niektórym z czym można czasami spotkać się na łące.
   Ale od początku. Jest w Łysomicach łąka z której korzystamy od jakiegoś czasu. Zupełnie sporadycznie. Duża, dosyć często koszona, wręcz idealna gdyby nie lekkie pofałdowanie i ograniczenie drutami od południowego zachodu  Jest zgoda właściciela, okoliczni mieszkańcy też jakoś zawsze przyjaźnie machali i na pytania wprost czy im pasuje, niezmiennie odpowiadali, że tak, że w końcu coś się dzieje, że dzieciaki mają frajdę i fajnie popatrzeć. Luksus i pełen legal.
   Niestety, od jakiegoś czasu zaczęły docierać plotki o niezadowoleniu niektórych miejscowych. Nikt jednak nie był na tyle odważny, by przyjść, podejść, porozmawiać, wyłuszczyć swój problem i najnormalniej pogadać o co kaman. Nikt, aż do wczoraj.....
   Jak pisałem w poprzednim wpisie start wypadł z południowego narożnika - to miejsce ograniczone drzewami, zielenią i drutami. Najpierw rozłożyłem skrzydło, i gdy dźwigałem na start napęd, w bliskim sąsiedztwie Burana pojawił się średniej wielkości pies. Pies nie problem dopóki nie sika, nie gryzie i niepotrzebnie nie ujada. Ten skupił się na szczekaniu, jednak wystarczyło nieco dodać gazu i już wiedział, że bezpieczniej jest nieco dalej. W tym momencie z owych krzaków wyłoniła się jakaś podstarzała parka. Coś zaczęli mówić i gestykulować wyraźnie wzburzeni. Wyłączam napęd, zdejmuje kask i rozpoczyna się dyskusja, Dzień dobry, nazywam się tak i tak, o co Państwu chodzi ? O hałas i latanie ;  Jak to ? pytam w nadziei, że okażą się inteligentni i da się porozmawiać normalnie. Nerwówa lekka.
   Po chwili okazuje się, że owi ludzie nie chcą, by ktoś tu latał, że im przeszkadza, że nie życzą sobie, by ktoś latał na wysokości dachów i w ogóle są tak podminowani, że gotowi skoczyć do oczu.
   Tłumaczę, że start akurat w naszym przypadku zawsze wypada "pod wiatr", że nie mogę odpowiadać za wszystkich dookoła, że mamy zgodę właściciela, że lądować musimy też pod wiatr i te wszystkie sprawy, o których "szary człowiek" może nie mieć bladego pojęcia. To najlepsza metoda pokazać takim nerwusom, że paralotniarze to też normalni ludzie, że można coś robić w zgodzie z ludźmi, prawem i zasadami.
   Ludzie, tak nerwowi na początku zrobili w pierwszej chwili wielkie oczy, po czym znów zaczęli sypać frazesami, że powinniśmy się przenieść na balony, że wypad na lotnisko, że oni sobie nie po to tutaj budowali dom, by teraz ktoś im przelatywał startując z takiego sąsiedztwa.
   Tacy zacietrzewieni, nerwowi typowi przedstawiciele powszechnego ostatnio w Polsce nurtu "moje jest mojsze", "wara" i "wszyscy inni mają nas słuchać", do tego zero zrozumienia i słuchania.
   Ostatecznie trochę chyba udało mi się wytłumaczyć co i jak, chyba coś zaczęło świtać, bo rozmowa przekształciła się w nieco bardziej sensowną. Nawet ich trochę zacząłem rozumieć. Trochę racji mają - to fakt. Ostatecznie też bym się wściekał, gdyby wciąż ktoś mi hałasował nad domem trzymając się łąki i latając jak przysłowiowa mucha nad g..wnem. Przecież wszędzie są piloci, którzy tak latają i boją się odlecieć choć odrobinkę dalej. I chyba właśnie to przyczyna agresji owych ludzi. Latanie w kółko, ciągle i wciąż nad ich domem.....
   Nas też niejednokrotnie wkurza cieć śmigający z kosiarką akurat pod oknami, więc ci problemowi ludzie mogą mieć sporo racji z tym, że po jakimś czasie nerw ich zżera, gdy jakiś uparciuch lata w kółko nisko nad domem. Rozmowa trwała dalej i stanęło na tym, że postaramy się nie latać uparcie nad ich zabudowaniami, a jak komuś przyjdzie ochota powariować nisko, to w miarę możliwości pohałasuje gdzieś dalej.
   Gdy już atmosfera trochę się rozluźniła nadszedł Grzesiek z pytaniem co się dzieje. Niestety za dużo nie pogadaliśmy, bo musiał się odganiać od wspominanego wcześniej psa. Ludzie z którymi rozmawiałem w tym czasie pokazali się z najgorszej strony. Słoma z butów, wioska i bezczelna chamówa -  nawet nie próbowali odciągnąć owego narwanego psa, który (jak się później okazało) zdołał pokąsać Grześkowe łydki. Pokazali całe swoje buractwo. Jak ja w tej chwili cholernie żałowałem, że nie ma z nami na łące Wirusa. Przydały się konkretnie, Grzesiek nie odniósłby ran, a Wirus miałby nieco rozrywki z zapasów z ogoniastym kolegą.....
   Wracając do meritum. Problem się unaocznił i coś trzeba będzie z tym zrobić. Zaczęło się od słów i nerwów, szczucia psem i wolę nie myśleć, co zrobią w dalszej kolejności.
   Mogą niszczyć łąkę, kopać jakieś dziury, zrywać rękawy i niszczyć pozostawione na łące samochody. Wiadomo, jak to z takimi jest. Przekonani o swojej racji, pewni swego, nie ustaną dopóki nie zniszczą jakiegoś wyimaginowanego wroga. A wszystko przez głupie latanie nisko nad domami.
   My ze swojej strony możemy też odrobinkę ustępować i nie świrować przestrzeni akurat nad tymi zabudowaniami latając bez sensu w kółko. Wystartować i wylądować trzeba, potem zamiast kręcić się bez sensu lepiej odlecieć kawałek. Taki lot na pewno będzie ciekawszy niż latanie wciąż nad łąką i co najważniejsze, ludziom, którzy niespecjalnie nas lubią nie damy żadnych powodów do marudzenia. I o to chyba chodzi. By w jakiś sensowny sposób współistnieć. Przynajmniej w tym miejscu....


1 komentarz:

  1. Widzę dwa wyjścia:
    a) dać sobie siana z Ł. i znaleźć sobie w pobliżu lepsze miejsce
    b) poznać się bliżej z lokalsami (spotkanie w wójtem, wizyta z pokazami w szkole, udział w pikniku parafialnym.

    Tak czy siak ta druga opcja w połączeniu z pierwszą daje jakieś solidne perspektywy. Bez tych zabiegów dodatkowych dalej będziecie robili za "obcych".
    - A obcych wiadomo jak na wsi się traktuje... .

    OdpowiedzUsuń