czwartek, 16 czerwca 2011

kolejny lot zaliczony

   Wczorajsze środowe popołudnie zadziałało konkretnie. Po pysznym obiadku i krótkiej drzemce wyruszyłem na "starą dobrą łąkę" położoną tuż przy moście przez Wisłę niedaleko Chełmna. W przeszłości korzystaliśmy z tamtego miejsca bardzo często latając z Rafałem i Michasiem. Potem nastąpił okres korzystania z łąk "tuż przy domu" i zeszłorocznej powodzi, dzięki której korzystanie z tamtego terenu było już nieciekawe. Jednak wczoraj wybór padł na tamto prawie przez nas zapomniane miejsce. To był strzał w  dziesiątkę. Duży w miarę równy teren ze startem na każdy kierunek, wiele równo skoszonych łąk i łączek pozwalało patrzeć z wielkim optymizmem na starty i bieganie z glajtem. Tu można biec i biec i właściwie jedynym ograniczeniem jest wybór miejsca i siła nóg.
   Wiatr trochę dmuchał jednak wg prognoz miał ładnie słabnąć. Tak też się zachował. Spokojnie się przygotowałem do lotu, rozłożyłem i wywietrzyłem glajta, pogadałem z rolnikami koszącymi akurat wał przeciwpowodziowy, zgłosiłem lot do Fisu i przyjechał Błażej ze swoją "Panią". Oczywiście przywiózł swój sprzęt do latania - wg wcześniejszych ustaleń mieliśmy polatać tego wieczora razem. Zaplanowaliśmy przelot wzdłuż Wisły w stronę Grudziądza i okolicznych mostów - najlepiej do autostradowego.
   Niestety dołączył do mnie pech - krótko przed startem rozsypały się druty "trzymające" prawą słuchawkę. Już na pikniku w Wałyczyku coś tam mi z tą słuchawką nie pasowało jednak wszystko działało dobrze. Wtedy winą obarczyłem krzywo ubrany kask lub źle poprowadzone zapięcie. Tym razem okazało się, że mocowanie pękło prawdopodobnie w wyniku zużycia. W końcu latam w tym kasku dobrych kilka lat, używam go intensywnie więc miało prawo się zdarzyć. "Na szybko" wszystko zabezpieczyłem by podczas lotu nic nie odpadło i rozpoczęliśmy starty. Błażej z racji mniejszego doświadczenia, cięższego napędu i gorzej startującego (o dziwo jeszcze gorzej od mojego Actiona) glajta miał wystartować jako pierwszy. Ja miałem "go" wypuścić i trochę pomóc podczas tej chyba najtrudniejszej czynności. Wiatr osłabł zupełnie i dmuchał może ledwie naciągany jeden metr. Warunki idealne do latania, jednak do startu już tak trochę mało.
   Niestety Błażej spalił po kolei trzy starty. Nie chcę silić się na oceny, ale składały się na to różne rzeczy. Kosmicznie ciężki napęd, słabiuteńki wiaterek, zbyt wolny bieg, krzywo rozłożone skrzydło itd...
   Postanowiłem, że sam spróbuję wystartować i być może w ten sposób sprawię, że Jemu wyjdzie. Liczyłem także na to, że przez chwilkę odpocznie, odsapnie i po 10-15 minutach wszystko wyjdzie jak należy. Mój start "taki sobie". Skrzydełko wstało posłusznie, jednak musiałem biec, i biec, i biec, i w końcu się udało oderwać. Spokojnie nabrałem wysokości i począłem krążyć w oczekiwaniu na Błażeja. Niestety kolejne starty także nie wychodziły. Ja spokojnie kręciłem się po okolicy, On próbował wystartować i tak w sumie dobre pół godzinki. Przeleciałem nad "jedynką", wzdłuż mostu, do "portu rzecznego", wróciłem, a Błażej nadal był na ziemi. Nie chcąc Go stresować poleciałem kawałek w "dół" Wisły i gdy bylem już całkiem daleko kątem okaz z tyłu ujrzałem glajta pracowicie wgryzającego się w powietrze. Czyli w końcu się udało. Hurra :)




   Oczywiście wróciłem do Niego, i polecieliśmy już we dwóch na wschód. W oddali w okolicach Grudziądza pyrkał ktoś na paralotni jednak po jakimś czasie zniknął nam z oczu. Nie zdążyliśmy dolecieć by zobaczyć kto to, pokiwać sobie i polatać razem. Prawdopodobnie odleciał lub wylądował.
   W pewnym momencie zawróciłem, a Błażej poleciał jeszcze dalej. Z racji tego, że w powietrzu byłem zdecydowanie dłużej, paliwa nie było aż tak znowu wiele postanowiłem powoli wracać nad "łąkę". Zawsze to bezpieczniej mieć z litra lub dwa podczas lądowania, niż wylądować gdzieś tam przygodnie z powodu braku tego życiodajnego soku.



   Po drodze zakręciłem jeszcze do Świecia, by pstryknąć kilka fotek i bez jakichkolwiek wodotrysków wróciłem nad łąkę. Pod drodze pościgałem się z majestatycznym, pięknie szybującym bocianem, pohałasowałem nad rzecznymi wędkarzami i po przepisowym kręgu wylądowałem.
   Lądowanie takie dziwne - trochę chyba za duża prędkość przyziemienia była i sądzę, że spowodowane było to brakiem wiatru i podmuchami z "kierunków zmiennych" na ziemi. Niby podszedłem pod wiatr, a wylądowałem chyba z lekkim podmuchem w plecy.
   Błażej przyleciał może kilkanaście minut po mnie i On miał podobny problem podczas lądowania. Podobnie jak ja, nieco zbyt duża prędkość przełożyła się w jego przypadku w przewrotkę na kolana. Całe szczęście nic się nie stało. Poskładaliśmy sprzęt, trochę przy tym pogadaliśmy, pooglądaliśmy swoje świece i wróciłem stęskniony do domu. Stęskniony za Sosną....
   Podsumowując to był fajny udany lot. W powietrzu spokój i pełen luz. Warunki wręcz idealne do latania i jedyne, co było nie halo to ta rozwalona słuchawka i spalone starty Błażeja. No i może trochę brak paliwa - startując miałem niecałe siedem litrów i latałem prawie półtorej godziny. Można było trochę dłużej jednak czułbym się bezpieczniej gdybym miał tam z dychę. No i jeszcze jedna rzecz o której trzeba wspomnieć. Ostatni tydzień to latanie właściwie co dwa dni. Kilka wylatanych godzin, kilka spalonych startów i pełne cudowne spełnienie marzeń o byciu tam, w niebie.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz