środa, 8 czerwca 2011

ładowanie akumulatorów Helem...

   Miniony weekend to zaplanowany wyjazd w celu naładowania akumulatorów życiowych. Zmachani już byliśmy konkretnie pracą, codziennością i tym wszystkim co sprawia, że życie zaczyna męczyć. A poza tym wycieczka była nam potrzebna :)
   W sobotnie przedpołudnie zapakowaliśmy kilka zapasowych ciuchów i Wirusa do samochodu, po czym ruszyliśmy w drogę. Zrezygnowaliśmy z jazdy autostradą, bo szkoda wywalać forsę na drogę , która w niczym nam się nie przyda. Stara dobra "jedynka" była pustawa, równa i jechało się bardzo, bardzo przyjemnie. Dopiero w trójmieście trafiliśmy kilka korków spowodowanych "czerwoną falą", czyli dość powszechnym w polskich miastach zjawiskiem zatrzymywania samochodów na wszelkich możliwych światłach. Na miejscu byliśmy w nieco ponad trzy godzinki, co jest całkiem dobrym wynikiem.
   Zostawiliśmy auto w "centrum"  przy głównej ulicy i wyruszyliśmy na poszukiwanie jakiegoś przyzwoitego noclegu. Kilka miejsc, które wyglądały super z zewnątrz, okazało się zupełnie nieprzyjaznych. Niestety niemile tam widziane były psy. Po kilku takich przypadkach zapytaliśmy o pokój w budynku, tuż przy naszym zaparkowanym autku. I to był strzał w dziesiątkę - tak, oczywiście, nie ma problemu i w ogóle...pokoik ładny, czysty, kablówka, łazienka, lodówka i inne bajery. Słowem "bazę już zdobyliśmy". Szybkie rozpakowanie i "rura" w miasto. Trochę się pokręciliśmy po okolicach i ruszyliśmy na obiad. Zupełnie przypadkowa knajpka przy porcie zaskoczyła obsługą, ceną, jakością i dbałością o to, by było fajnie - nawet Wirus od razu dostał michę z wodą :) Pokrzepieni, uchachani i radośni ruszyliśmy dalej na obchód Helskich rewirów.



    W porcie postanowiliśmy zrobić sobie ekstremalną niespodziankę i fundnęliśmy sobie wycieczkę po zatoce łodzią typu R.I.B . To bardzo szybka łódka którą można osiągnąć ok 100 km/h. Odstawiliśmy psa, zapłaciliśmy i do łódki. Po chwili wypłynęliśmy i nie warto chyba pisać w szczegółach co i jak. Było super. Zawrotna prędkość, ostre zakręty, super widoki i prześwietne wrażenia sprawiły, że czas spędzony "na morzu" wydawał się mgnieniem oka. Pozostał lekki niedosyt i chęć by jeszcze trochę tak popływać. Świetna sprawa. Super. Sosna to by tak nawet na Bornholm mogła.....






   Wyokrętowaliśmy się i wróciliśmy po Wirka, by kontynuować aktywny wypoczynek.
Krótka szybka przerwa na kawkę i herbatkę. Potem dalszy spacer po plaży i leniuchowanie pośród piasków. Powoli przychodził wieczór i zaczęło się robić coraz chłodniej. Przeszliśmy całą plaże, port i na kolację zaszliśmy na pizze. Potem powrót na bazę, prysznic i lulu.





   Niedzielny poranek to zaplanowany ranny spacer po sennym jeszcze miasteczku i plaży od strony zatoki. Niestety sielankowy poranek został zakłócony smsem przypominającym, że praca to coś co nie da o sobie zapomnieć. Ale kontrolowana "olewka" takich spraw - byliśmy ładować akumulatory a nie martwić się tym, ze coś tam jest niezorganizowne . Połaziliśmy, pobawiliśmy się na plaży, pomoczyliśmy giry i łapaliśmy opaleniznę.





   Po jakimś czasie wyruszyliśmy na śniadanie. "Nasza" knajpa w której dzień wcześniej zjedliśmy tak bardzo pyszny obiad jeszcze była nieczynna, wiec musieliśmy zaryzykować lokal, którego jeszcze nie znamy lub miejsce w którym już kiedyś byliśmy, jednak który nas nie powalił jakością usług. Zaryzykowaliśmy i rozłożyliśmy się w jednej z otwartych już o tej porze knajp. Krótki rzut oka na kartę i już było miło - kilka rożnych śniadań do wyboru, ceny dosyć wysokie jednak szansa na dobre żarcie. Niestety dobre pierwsze wrażenia dosyć szybko (bo w pół godziny) zostały całkowicie zatarte. Po chwili pojawił się kelner o wyglądzie "cygana/rumuna" upakowanego w byle jakie ubranie, ledwie ogolonego i mającego problem z działaniem na odpowiednich obrotach z rana. Zamówiliśmy jedzenie, ja dołożyłem kawę, a Sosna rozpoczęła żmudny proces inwigilacji owego indywiduum w sprawie podawanej herbaty. Jegomość w końcu wydukał, że mają "dilmah"  jednak nie wiedział dokładnie jakie smaki i rodzaje. Wiedział, że jakaś zielona jest, ale "co i jak" to już był problem. A potem czeeeeekaliśmy chyba z 40 minut na nasze upragnione jedzenie. Oczekiwanie to było przerywane obserwacją budzącego się życia na głównej ulicy i studiowaniem menu. W międzyczasie obserwowaliśmy też kilka wypraw do pobliskiego sklepu personelu knajpy, w której złożyliśmy zamówienie po produkty z którego miało składać się nasze śniadanie. Po dłuższym oczekiwaniu nasze żarcie wreszcie nadeszło. I wtedy ostatecznie zdaliśmy sobie sprawę, że wtopiliśmy po całości z wyborem lokalu. Przyniesione śniadanie o wiele apetyczniej wyglądało jako wpis na karcie, niż na talerzu. Tam to wyglądało porządnie i konkretnie, a na talerzach okazało się jakieś takie skromne, byle jakie, małe i pozbawione smaku. Cóż. Zamówiliśmy, zjedliśmy, zapłaciliśmy (konkretnie drogo)  i uciekaliśmy z tego miejsca będącego całkowitym zaprzeczeniem lokalu gastronomicznego.
   Uciekliśmy przebrać się w coś wygodniejszego i ruszyliśmy na plaże, by się wygrzać konkretnie na coraz cieplejszym morskim piasku.


 
   Słońce przypiekało konkretnie, morze super szumiało, ludzi nie było prawie wcale - idealnie. Wirus się pluskał i szarpał z kłodą wyrzuconą przez morze, my opalaliśmy coraz to inne części ciała, nikt się nie plątał w okolicy, więc było bardzo, bardzo fajnie. Wirus w ogóle przeradosny. Choć padał na pysk uparcie walczył z kłodą, kijami i rękawiczką biegając i wariując jakby się szaleju objadł. Tak było do czasu, gdy nasza kochana psina wbiła sobie w podniebienie całkiem sporą drzazgę. Przeprowadziliśmy polową operację na psie i dalej leniliśmy grzejąc się w super ciepłym słoneczku. Po jakimś czasie i sporej dawce słońca mieliśmy już trochę dosyć i postanowiliśmy rozpocząć odwrót z tej "morskiej patelni". Zrobiło się już konkret gorąco i plaża dosłownie parzyła stopy. 
   Wróciliśmy na bazę, szybki prysznic, pakowanie i ruszyliśmy na ostatni podczas tej wycieczki spacer po Helu. Pokręciliśmy się po tu i tam, zajrzeliśmy do portu, zjedliśmy obiad w "naszej knajpie", gdzie znowu było pysznie, miło i niedrogo. Aż się nie chciało ruszać, jednak trzeba było wracać powoli do domu.
   Znów ominęliśmy autostradę i podobnie jak w drodze "do" jechało się całkiem znośnie. Bez tłoku na drogach, bez większych utrudnień i korków. Wymęczeni, szczęśliwi i z głową pełną wrażeń i fajnych uczuć. Hel jest naszym ulubionym miejscem nad polskim morzem i za każdym razem, gdy tam jesteśmy odkrywamy coś nowego. Coś wyjątkowego, niezapomnianego i coś, co sprawia, że chcemy "tam" wracać. Spędziliśmy tam super weekend i trzeba przyznać głośno i dobitnie, że akumulatory zostały naładowane. I tęsknota za ponownym wyjazdem nad morze też.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz