poniedziałek, 24 października 2011

To se polatałem....

   Końcówka minionego tygodnia dopisała idealną pogodą. W piątek ładnie się rozpogodziło, a wiatry ostatnio tak dokuczające zaczęły zanikać. Od "święta latawca" nie latałem, więc ciśnienie na znalezienie się "w niebie" było już konkretne. W piątek odpuściłem z powodów wielorakich, by możliwie jak najwięcej czasu w sobotę poświęcić na wylatanie się do przysłowiowych bolących łapek. Warun miał być IDEALNY i zapowiadał się bardzo udany dzionek.
   Pobudka o szóstej, szybka kawa, banan na śniadanie i po zatankowaniu dwóch baniek paliwa wyruszyłem na łąkę. Zaplanowaliśmy z Markiem wspólne latanie nad Toruniem i to już od samego rana. Poranek był dosyć mglisty, jednak prognoza na tyle fajna, że jakieś tam drobne mgiełki to pikuś. Ostatecznie do startu wybraliśmy łąkę przy cmentarzu komunalnym i jakoś tak koło ósmej z minutami zaczęliśmy się szpeić.
   Ja zdołałem się wcześniej "oporządzić" i wystartowałem. Start właściwie bez wiatru, bo te drobne podmuchy to raczej takie piardy, a nie pomoc przy starcie. Buran wstał prześlicznie i po rozbiegu z dosyć mocnym zaciągnieciem sterówek zabrał tak jak się należy. Byłem w powietrzu. W końcu, nareszcie i już.
  Marek wystartował może z 15 minut po mnie i po nabraniu lekkiej wysokości polecieliśmy nad budowany w okolicy "płatków" most drogowy. Pomimo mglistej aury warunki do latania bardzo fajne. W górze delikatny wiaterek, zero podmuchów i szarpnięć. Im bliżej "przeprawy" tym intensywniejszy zapach płatków w powietrzu...hmmm...pycha. W skrócie leciało się fajnie, wygodnie i całkiem przyjemnie.



   Pokręciliśmy się trochę nad "budową" po czym przeskoczyliśmy Wisłę i polecieliśmy do Czerniewic, by tam powariować na niskiej nad budowaną autostradą. Gdy już pokazaliśmy się robotnikom, napatrzyliśmy na koparki, spychacze i te inne walce polecieliśmy w stronę Lubicza. Tym razem lecieliśmy prawie "skrzydło w skrzydło" tuż nad tą najnowszą polską "arterią".




    Marek trzymał się pasa "do Torunia" a ja przeciwnego. Tak sobie lecieliśmy i lecieliśmy i było wielce fajnie. W końcu dotarliśmy do Lubicza - tam też pokręciliśmy się niczym muchy i po kilkunastu minutach robienia hałasu w tej sennej mieścinie wróciliśmy powoli na "łąkę". Tym razem trochę osobno - Marek poleciał koło "wysypiska", a ja strzeliłem nad Elanę, Urząd Skarbowy i CCK.


   Nad łąkę dotarłem jako pierwszy i po tradycyjnym kręgu wylądowałem. Bez jakiekolwiek problemu i ciśnienia. Po prostu idealnie. W powietrzu byłem może z 1,5 godzinki.
   Marek lądował może z 10 minut po mnie - gdy tylko przyleciał nad łąkę wziąłem skrzydło i napęd by zrobić Mu więcej miejsca. I całe szczęście, że zawsze staram się bardzo dokładnie oglądać sprzęt. Kumpel lądował, a moje oczy utknęły w jednym miejscu. Niestety Buran, z którego tak się cieszyłem okazał się glajtem któremu niespecjalnie można ufać. W miejscu łączenia dwóch komór i wszycia tasiemki do której mocuje się linkę widniało całkiem pokaźne rozdarcie. Wyraźnie zmęczeniowe - skrzydło rozsypało się na szwie tak jak czasami rozwalają się niskiej jakości ciuchy narażone na obciążenie lub rozciąganie.
   Rozłożyłem "szmatkę" i przyjrzałem się jeszcze raz - wyglądało na to, że skrzydło ma jakąś wadę która ma charakter zmęczeniowy. Być może tkanina na szwie była słabsza, może szew był nierówny i inne takie różne pomysły. W każdym razie postanowiłem na Buranie już nie latać i wysłać go z początkiem tygodnia do producenta, by dokonał stosownej naprawy i kontroli. Bo mówiąc szczerze straciłem zaufanie do glajta który powinien być najwyższej jakości, a nie rozlatywać się w kilka godzin po kontroli. Uszkodzenie takie widziałem pierwszy raz, a jak się weźmie pod uwagę, że nastąpiło podczas normalnego lotu to już  w ogóle się myśli o najgorszych rzeczach.
   Niestety w ten mega udany pogodowo dzień jedynym rozsądnym wyjściem było zapakować "burka" i wrócić do domu. I konkretnie na kilka dni wybić marzenia o lataniu, bo jak widać Buranowi nie powinno się ufać. W końcu całkiem już zrezygnowany wróciłem do domu. Zniechęcony konkretnie, z chyba zerową radością z tego porannego lotu, który co by nie mówić całkiem fajny był. Z planów jak zawsze wyszła kicha i dostałem strzała od życia, ze strony, której w życiu bym nie posądzał o taki kłopot. Poczciwy, dobry, tak chwalony wszędzie Buran dał mi solidnego kopa i zniweczył tak fajnie zapowiadające się latające plany. Wielka szkoda, bo takie dni zdarzają się bardzo rzadko, dni w które można wisieć od rana do wieczora, ile wlezie i ile się tylko chce. A już najgorsze jest całkowicie zepsute pierwsze tak pozytywne wrażenie i zupełnie utracone zaufanie do sprzętu, od którego zależy moje życie. Szkoda i tyle.....
 
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz