poniedziałek, 17 października 2011

powyjazdowo.....

    No i wróciliśmy. Po super fajnym słonecznym nadmorskim weekendzie.Wyjazd był konieczny, wskazany i w ogóle potrzebny jak pijakowi wóda. Już jakiś czas temu zdecydowaliśmy, że jesienią jak damy radę terminami to wyruszymy do Kołobrzegu. We wrześniu wiadomo było już "kiedy, co i jak" i pozostało tylko plan wprowadzić w życie.


   Wyruszyliśmy w ostatni piątek i ostatecznie nie zabraliśmy sprzętu do latania. Wzięliśmy za to ze sobą Wirusa by ta nasza mała bestyja odpowiednio się wybiegała po piasku. Poza tym wiadomo, że nasz piesek to członek rodziny wiec nie było innej możliwości. Droga "do" zleciała dosyć sprawnie pomimo piątku i ciągłego grzania hamulców z powodu licznie pasących się na poboczach fotoradarów. Chyba wszystkie, najbardziej zapyziałe wiochy w okolicach przez które przejeżdżaliśmy posiadają na składzie maszynkę do pstrykania i wyciągania kasy z turystów pędzących nad morze. Hołewer zasuwaliśmy nad morze dosyć dobrze i na każdy możliwy fotoradar staraliśmy się zwolnić tak by tym razem nikt nie wyciągnął nam kasy z portfela....
   Dojechaliśmy, rozpakowaliśmy się, wszamaliśmy obiad i tego dnia zaliczyliśmy spacer plażą o wczesnym zachodzie słońca. Niemożliwie fajna pora i morze. Super.
   Sobota zleciała na obowiązkowym włóczeniu się i wdychaniu morskiego powietrza ile wlezie. Pogoda w ogóle bajkowa się zrobiła - słabiuteńki wiaterek, słońce przysłaniane co jakiś czas chmurką i dosyć dobra temperaturka. Przed południem machnęliśmy kilka kilometrów piękną i urokliwą plażą po zachodniej stronie miasta.



   Po południu wybraliśmy się ku "wschodowi" niejako  w tą "gęstszą" zabudowę. Oczywiście pojawiły się stada emerytów, sprzedawców różnorakiego bazarowego badziewia i ogólnie jest tam większy bajzel, niż na "zachodzie" Jednak jest tam też i port, i molo i też było fajnie. Wirus oczywiście śmigał z nami i trzeba przyznać nawet nam trochę w pewnym momencie pomagał. W robieniu dobrego uczynku i wywoływania uśmiechu. Mijając tłumy ludzi mijaliśmy także rodzinę z niepełnosprawną już dorosłą córką. Owa "dziewoja" wyraźnie byłą zainteresowana Wirkiem, jego sierścią i w ogóle chciała go choć dotknąć. Psiak stanął na wysokości zadania - dał się wygłaskać, nakarmić i sprawić by ktoś komu w życiu wyraźnie nie poszło był nieco szczęśliwszy. A nam tym bardziej miło się zrobiło z powodu naszego kochanego włochatego wariata... Trochę się pokręciliśmy i wieczorem wróciliśmy "na kwaterę" by odpowiednio odpocząć przed kolejnym dniem. A wyspacerowaliśmy się tego dnia konkretnie i dosłownie nogi nam właziły w d...ę.




   Niedziela to ostatni dzień tego weekendu. Piękna, słoneczna pogoda wręcz zmuszała do wyjścia i cieszenia się tym wszystkim co niesie ze sobą słoneczny jesienny dzień nad morzem. Po śniadanku wyruszyliśmy oczywiście na plażę na dłuższy spacer, a gdy już się nachodziliśmy przyszedł czas wyjazdu i powrotu do domu.


   Droga powrotna bez jakichkolwiek problemów. Tym razem znowu pełna mobilizacja i  wielka uwaga na wszelkiej maści fotoradary - chyba żaden nie "pstryknął" (?). W każdym razie prędkości przepisowe i pilnowanie czy czasami jakiś gdzieś tu się w krzakach nie chowa.
   W połowie drogi obowiązkowy przystanek na parkingu zaopatrzonym w "mini zoo" - już jadąc nad morze zauważyliśmy przy drodze taki przybytek. Podczas powrotu nie było wyjścia, jak zatrzymać się tam by choć chwilkę odsapnąć od drogi i pobyć wśród zwierzaków. Sosna oczywiście od razu zaprzyjaźniła się ze wszystkimi mieszkańcami tego przybytku. "Bliżej poznała" się z kozami i strusiami wśród których trafił się jeden odważny który spróbował Ją dziobnąć. Oczywiście wcale się nie przestraszyła i zrobił to "bezpiecznie" - Jego szczęście.....


   Potem dalsza droga, obiad na przydrożnej stacji benzynowej składający się z hotdogów, słodyczy, kawy i czekolady i jakoś tak koło piątej byliśmy w domku. I niby wyjazd fajny, potrzebny i konieczny był, jednak po powrocie poczuliśmy to fajne uczucie które można określić krótko "home, sweet home".....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz