wtorek, 4 października 2011

Święto latawca czyli pierwszy lot........

   Poweekendowych wpisów ciąg dalszy. Trochę się działo ostatnio i w końcu jest chwilka, by napisać jak zleciała nasza ostatnia niedziela.
   Prognozy zapowiadały idealny jesienny dzień - słoneczny, bez wiatru, więc można było latać do oporu - od rana do wieczora z termiką lub bez - czyli latanie jak kto woli i komu co się chce. A takich dni wypada niewiele......
   Wcześniej planowałem polatać z rana nad Toruniem, a po południu chcieliśmy wyruszyć do Pluskowęs, by pośmigać "z kumplami" podczas corocznej, cyklicznej i sympatycznej imprezy pt. Święto Latawca.
Ostatecznie poranek odpuściłem, byśmy wreszcie mieli dzień w którym można się wyspać, wyleżeć i polenić tak jak przystało na dzień wolny. Potem śniadanko, jeszcze trochę lenistwa i nieco po pierwszej zapakowaliśmy klamoty i wyruszyliśmy.
   Podjechaliśmy na stację gdzie umówiliśmy się ze znajomymi i już w kilka "para" samochodów pojechaliśmy do Pluskowęs. Cześka, czyli naszego "organizatora" jeszcze nie było, impreza dopiero budziła się, więc było sporo czasu by się przyjrzeć miejscom które nadawały się do startu.
   Trochę nędznie to wyglądało i wróżyło kłopoty - niewiele miejsca pod wiatr, dosyć wysoki budynek sali gimnastycznej, łąka/boisko z zapadniętą częścią terenu i delikatne podmuchy termiczne idące zza drzew nie nastrajały optymistycznie. My "startujący" z nóg raczej damy radę, jednak "trajkowicze" będą startować z bocznym wiatrem - wiadomo jak to jest gdy coś nie gra tak jak należy - drobiazgi urastają do miana problemów konkretnych.....Decyzje zapadły, startować będziemy i technicznie damy radę :)
   Po jakimś czasie zjechali koledzy z Torunia, chwilkę po Nich dotarł Czesiek i już ekipa "paralotniowa" była w komplecie. "Festyn" też zaczął się rozwijać -  pojawili się modelarze redukcyjni z Chełmżyńskiej modelarni Combat, przybyli modelarze lotniczy z Torunia, pojawiło się nagłośnienie,  zjeżdżało coraz więcej dzieciaków z rodzicami. Tłumy ludzi i stada aut. Słowem - rozkręcało się.





   Zrobiliśmy sobie z Sosną krótki spacer, by pobyć razem z dala od tego zgiełku, potrzymać się za łapki przed lotem i obejść całą okolicę w poszukiwaniu odrobiny oddechu i spokoju. Tuż obok szkoły trafiliśmy na pasące się na łące dwa konie - stanowiły fajną alternatywę wobec piknikowej atmosfery czającej się tuż za rogiem. Sosna nie byłaby sobą, gdyby nie zaprzyjaźniła się z tymi poczciwymi zwierzakami. Pogłaskała jednego i pogadała z Nim trochę, pstryknęliśmy kilka zdjęć i wróciliśmy na "teren".



   Przylecieli sąsiedzi z Mikrolotu, potem polatały modele i przyszedł czas na nasze paralotniowe fikołki. Trochę problematyczne miejsce, słabiuteńkie termiczne podmuchy i niewielkie startowisko, ale każdy miał na to jakiś tam swój sposób. Raf rozłożył się jako pierwszy i "odpalił" z przechodzącym kominem. Fachowiec to On jest z ogromnym doświadczeniem i nie miał problemu ze startem, choć gdy na Niego patrzyliśmy to Jego bieg trwał chyba z 50 metrów. Ostatecznie wystartował i już latał. Oczywiście od razu zaczął kręcić na niskiej swoje wygibasy - ma doświadczenie, glajta czuje jak mało kto, wiec wyglądało to super.
   Po Nim wystartować spróbował Czesław jednak z  tego pierwszego startu niewiele wyszło. Wykręciło Go w stronę drzew i "na migi" kazaliśmy przerywać start - pewnie by się zmieścił, pewnie wszystko by wyszło, ale istniało ryzyko, że się nie uda. A w takim wypadku nie chcieliśmy mieć dobrego kumpla na drzewach....
   Ja wybrałem inne miejsce i start w przeciwnym kierunku. Kominy szły od strony szkoły i zdecydowałem, że będę startował "na budynek", nie jak moi poprzednicy "od szkoły". To miał być mój pierwszy start na Buranie i chciałem by wszystko mi sprzyjało. Co prawda bieg na budynek, siatkę boiskową i drzewa nie jest jakimś szczególnym pomysłem, jednak patrząc na ten słabiutki wiaterek i idące z tamtej strony podmuchy termiczne było to najrozsądniejsze wyjście.


   Podobnie do mnie wykombinował Jarek i ze swoją trajką rozłożył się w tym samym miejscu. Jemu poszło szybciej i startował jako pierwszy. Niestety nie udało się i zaliczył wywrotkę. Wybrał nieco zły moment - w początku przechodzenia komina miał boczny wiatr, od razu glajt wstał jedną połówką, podjechał, okręciło i po chwili był "kołami do góry". Całe szczęście nic się nie stało i po jakimś czasie był gotowy do kolejnego startu.
   Pomyślałem sobie o tym starcie, że to będzie dla mnie także loteria. Mało sprzyjające miejsce, wiatr którego właściwie nie ma, resztki termiki i skrzydło na którym jeszcze nie latałem. A jak będzie mało nośne? A jak to mocno topi w zakrętach? A czy klapi ? Kiedy się przeciąga ? Oj myśli była masa i wszystkie raczej takie nieszczególne.
   Postanowiłem odpalić i spróbować - najwyżej przerwę start i spróbuję ponownie. Nic jednak się nie stało. Może trochę krzywo wstało, jednak podbiegnięcie, kontra sterówką, potem rozpędzenie i po chwili byłem w powietrzu. Start z lekkim wahadłem jednak bezproblemowy i bezpieczny.



   Byłem w powietrzu. Znowu i wreszcie :) Przeszczęśliwy, że się tak fajnie udało i po tych wszystkich niepowodzeniach znajomych akurat mi wyszło. Nie uważam się za znawcę i jakiegoś doświadczonego pilota, więc taki start dodatkowo mnie buduje. Fajno. Wszelkie jakieś takie obawy minęły i wziąłem Burana za "sterówki" by nieco z nim zatańczyć. Chciałem możliwie szybko go wyczuć, by podczas całego lotu wycisnąć z Niego jak najwięcej. Zacząłem od prędkości i opadania, potem coraz ostrzejsze zakręty, następnie przyszedł czas na vingovery i na sam koniec sterowanie "kulkami". Oczywiście wszystko na dosyć bezpiecznej wysokości i nad polami. Lepiej przydzwonić w miękką świeżo zaoraną ziemię, niż w jakieś wiejskie chałupy lub drogi.
   Pierwsze wrażenia z lotu Buranem nieco mieszane. Wydaje się być mniej sztywny i wolniejszy od Actiona. Lubi trochę myszkować "po niebie" i nie jest tak bardzo stabilny jakbym chciał. Wydaje się bardziej topić w zakrętach, ale to jak na razie pierwsze odczucia. Może po prosu muszę się odpowiednio wlatać i przyzwyczaić.




   Po mnie wystartował Michał i Czesław. Obydwu się udało i po chwili mieliliśmy powietrze już w pięciu. Polataliśmy nad "rejonem" by po jakimś czasie przystąpić do kolejnego punkt programu. Na znak/sygnał dany przez moje niezawodne, cudowne, wspaniałe i umiłowane wsparcie naziemne każdy po kolei dokonał zrzutu cukierków dla licznie zgromadzonej dzieciarni. Fajny to był pomysł i fajny to był widok, gdy cała masa "pędzi" ile sił w nogach do dyndających na spadochronach słodyczy. Super fajna sprawa.
   Pokręciliśmy się jeszcze trochę po okolicy i każdy rozleciał się w swoją stronę. Ja popędziłem za Czesławem i polecieliśmy nad Chełmżę. Pokręciliśmy się nad miastem i "drugą stroną" wróciliśmy do Pluskowęs. Po drodze spotkałem Rafała i Michasia wspólnie wariujących na niskiej i już tak we trójkę sobie przylecieliśmy nad "gimnazjum".





   Gdy nas nie było baloniarze nadmuchali swój "worek" i zaczęli wozić ciekawskich w górę - takie loty widokowe balonem na uwięzi. My zaś lataliśmy jak przysłowiowe muchy dookoła, "w ta i we wta" i w ogóle hałasowaliśmy ile wlezie. Ja w międzyczasie trochę ćwiczyłem Burana i tak fajnie jakoś się zrobiło w powietrzu. Termiki nie było zupełnie, wiatru też nic więc mogłem to nowe skrzydełko poznać odpowiednio dokładnie.





   Po jakimś czasie podjąłem decyzję o lądowaniu i zacząłem kombinować jak Buran zachowuje się w tej chyba najważniejszej fazie lotu. Nie wiedząc jak przyziemia, jak wyrównuje i w ogóle "jak to z nim jest" zaplanowałem, że będę lądował tak jak startowałem - na najdłuższej prostej, z napędem by w razie czego wsiąść z powrotem do uprzęży i podejść ponownie. Za pierwszym razem trochę kiepsko wyrównałem i niestety trzeba było powtórzyć, potem wylądował Czesiek i zatrzymał się na środku łąki więc też nie za bardzo mi pasowało, spróbowałem trzeci raz i "już, już, prawie" gdy okazało się, że nie jestem w stanie wyłączyć napędu.
   Nie było co kombinować - trzeba było spróbować jeszcze raz z założeniem, że wyląduję z kręcącym się śmigłem i na ziemi na spokojnie wyłączę solówkę. Oczywiście kolejny krąg, trochę przykrótkie wytrzymanie i byłem na ziemi. Gdy tylko "położyłem" skrzydło udało mi się wyłączyć napęd "przyciskiem". Więc ostatecznie wszystko wyszło i zadziałało.
   W końcu moglem wyściskać i wycałować Sosnę, a potem na spokojnie wszystko jeszcze raz przeanalizować. Odpaliłem na nowo solówkę i po jakimś czasie wyłączyłem - bez kłopotów. Hmmm - jakiś chochlik musiał się wkraść w powietrzu, a może to ja próbowałem wyłączyć z lekkim gazem - wtedy przecież nie zawsze toto działa. Nie wiem sam. Ważne, że byłem na ziemi po prawie dwugodzinnym locie. Po pierwszym locie na Buranie i do tego tak bardzo udanym.


   Chwilkę po mnie wylądował Michał, a po jakimś czasie Jarek i Rafał. Temu ostatniemu coś tam nie poszło i wylądował na czworakach, jednak tak czasami bywa. Nic się oczywiście nie stało, a biorąc pod uwagę trudności związane z tym miejscem to, że wszyscy byli cali iż drowi należy uznać za fenomen.
   Teraz każdy zabrał się za pakowanie klamotów i krótkie rozmowy, wrażenia i podsumowania. Oczywiście wszyscy pytali o Burana, bo taki wynalazek w naszych okolicach to nadal rzadkość i wyjątek. A cóż ja mogę powiedzieć po zaledwie dwóch godzinach, jednym starcie, jednym lądowaniu,i kilkunastu próbach "na sucho", hmm ??
   Niewiele ponad pierwsze wrażenia. W locie wydaje się być mniej sztywny, nieco topiący czasami w ostrzejszych zakrętach, za to fajnie startujący i z wybitnie efektywnym sterowaniem kulkami. Do tego ładnie wygląda i jest świetną alternatywą wobec skrzydeł droższych o dobrych kilka tysiaków.
Z poważnymi opiniami nie ma co szaleć - trzeba polecieć w termikę, trzeba zrobić kilkanaście lotów w różnych warunkach i trochę bardziej go wyczuć. Na "teraz" mi się podoba i jestem zadowolony. Choć za lataniem Actionem trochę tęsknie, bo jednak fajne toto było.....Ale sądzę, że za kilka tygodni, gdy się odpowiednio wlatam i poznam "burka" nie będzie się do czego przyczepić....
   Wszyscy byli na ziemi, baloniarze "wozili" ostatnich chętnych więc cała nasza paralotniowa banda zaczęła się powoli pakować. Jarkowi podczas dojazdu do samochodu odpadło koło z trajki - po prostu gdzieś się zapodziała/wypadła zawleczka zabezpieczająca. Szczęście, że teraz a nie np w trakcie lotu lub przy lądowaniu. Szczęście, że na ziemi, po locie i że nic się nie stało. To był ostatni "wypadek" tego dnia.
   Na sam koniec zostaliśmy wszyscy zaproszeni na podsumowującą kawkę i ciastko - był wreszcie czas by choć chwilkę odpocząć, pogadać o naszych lotach i pocieszyć się jeszcze nieco tą piknikową atmosferką.


   A po zachodzie słońca to już standardowo - droga do domu, rozkładanie bambetli, spacer z psem, prysznic i spać. Po niedzieli niezmiennie przychodzi poniedziałek i trzeba zasuwać do pracy, wstawać bladym świtem, męczyć się z tymi wszystkimi irytującymi sprawami i w ogóle...szkoda gadać. Fajny weekend był, ja polatałem, Sosna porobiła masę wspaniałych zdjęć i super spełniła się w roli wsparcia naziemnego, a przede wszystkim spędziliśmy razem fajnie czas.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz