piątek, 8 lutego 2013

polatane....

   Tak jak zaplanowaliśmy wczoraj było polatane. Ostatecznie ledwie czterdzieści minut, jednak to i tak dobrze jeśli popatrzeć obiektywnie jak rzadko wypada w lutym lotny dzień. W ogóle aktualna pogoda jakby została zaczarowana. Wczoraj warun, dziś warun, jutro warun i prawdopodobnie w niedzielę też. Takie kilkudniowe pasmo dobrej pogody. No, w końcu zima pokazuje nieco lepsze oblicze. Choć czy to naprawdę zima?
   Rano konkretnie zapączkowaliśmy, potem po odwiezieniu Sylwii do pracy zapakować Błażeja ze sprzętem i ruszyć na łąkę. Do wyboru były dwie miejscówki - Grubno lub nadwiślańskie łąki przy wsi Nowe Dobra. Obydwie mają swoją specyfikę, wady i zalety. Grubno idealnie pasuje na kierunki wschodnie, południowe i zachód, łatwy start wypada z lekkiej górki, za to lądować trzeba z wyczuciem. No i dosyć dużo drutów dookoła, a także okoliczni złodzieje chętnie zwijający wiatromierze. Nad Wisłą startować można na każdy kierunek, miejsca do lądowania jak dla przedszkolaków, niestety czasami łąka lubi być mokra.
   Ostatecznie najpierw pojechaliśmy nad Wisłę zobaczyć czy się da wjechać. Dało się i choć samochód nieco tańczył, błotko z nami nie wygrało. Pokonaliśmy wał, parkowanie i szpejenie. W międzyczasie telefon od jednego ze znajomków że też wpadnie - polatamy we trzech.
   Plan na jakąś sensowną traskę, zgłoszenie lotu do Fisu i Sylwii, no i zaczęliśmy. Błażej startował pierwszy i po chwili miał pozamiatane. Już, już wystartował, lekko zabrało, przydusiło, po chwili znów biegł i nagłe "chrup chrup" - jakby wciągnęło gałązkę. Przerwał, oglądamy, gadamy - jeszcze nowe drewniane śmigło ma wyszczerbione końcówki. Dupa, na takim nie da się latać. Nerw i dochodzenie co, jak i dlaczego....Szkoda. Startuję po chwili sam. Pędzę jak rasowy sprinter i wreszcie mnie zabiera. Lecę.  W tym samym czasie przyjeżdża na łąkę Tomek o którym pisałem wcześniej. Krzyczymy jakieś przywitanie, kilka bączków i jakichś tam niskich przelotów i odlatuję nad Chełmno. Dobre pół godziny zajmie mu rozkładanie klamotów wiec nie będę gwintował powietrza nad łąką. Ciągnie mnie do Sosny, która niestety musi być w pracy. Pohałasuję trochę nad Nią, by pokazać, że jestem, tęsknię i znów spełniam marzenia.....



   Powietrze zamglone, wszystko właściwie jest szaro bure i nie widać w ogóle zimy. Bardziej widoki przypominają jesień. Szału nie ma. Jednak świadomość bycia znów w powietrzu wywołuje taki uśmiech na gębie że śmieję się do siebie jak idiota. Nareszcie w powietrzu. Fajnie jak cholera.


 
  Nieco kręcę się nad domem jednego znajomego pilota, który niestety aktualnie jest uziemiony. Wiem doskonale jaką frajdę sprawia widok latających kumpli, gdy samemu się nie da. Kilka kółek, kilka zdjęć i pędzę dalej do Sosny. Kilka zdjęć po drodze i wreszcie jestem. Kilka bączków jak nad jednak nie widać odzewu. Robię szerszy krąg nad "miastem zakochanych", bo właśnie takim mianem Chełmno od lat stara się promować. I nawet dobrze Im to wychodzi.








   Kolejny nalot nad Sylwię udał się wyśmienicie. Jest, super, pokazała się w tych właściwych oknach. Kiwamy do siebie, buziaki i te sprawy. Znowu bączki, zakrętasy i łagodne wywijańce. Ktoś gotów pomyśleć, że coś mi odbiło, ale ja jestem upojony radością z życia.
   Bo wszystko się udało. Latam, jest Sylwia i po prostu jestem szczęśliwy. W końcu odlatuję w stronę Wisły, nad mostem decyzja co dalej. Samemu w taką mglistą szarość nie chce mi się szwendać gdzieś dalej i myślę dodatkowo o Błażeju, który musi czekać na mnie na ziemi aż wyląduję, poskładam sprzęt i będę mógł Go odwieźć. Dla Niego pewnie żadna frajda tak czekać.
    Ostatecznie pokręciłem się nad portem zapchanym barkami, potem nad mostem i wróciłem nad łąkę. Sam port wyglądał jak opuszczony skład złomu. Warty powrotu w inny, odpowiedniejszy dzień i profesjonalnej sesji zdjęciowej....


 


   Gdy dolatywałem do łąki Tomek wystartował. To był pierwszy lot na nowym napędzie - Osie z firmy Airaction. Dosyć dobry start i przez chwilkę lataliśmy we dwóch, kręcąc się nad łąką jak przysłowiowe muchy.



   W końcu podszedłem do lądowania, za pierwszym razem niespecjalnie wyszło i trzeba było powtarzać. Za drugim już było "very cacy" i byłem na ziemi. Kilka rozmów, propozycja by Błażej się przeleciał na mojej solówce i Jego drugi w tym dniu start. Niestety mój napęd na takiego chłopa jak On okazał się za słaby. Biegł i biegł i nie dało rady. Druga próba latania nie wyszła.
   W międzyczasie Tomek też wylądował i Błażej dosiadł Jego napędu. Trzecia próba, na trzecim tego dnia napędzie też nieudana. Już leciał, już zabrało by po chwili znów był po ziemi. No trudno. Taki cholera niefart.
   Składanie klamotów, pakowanie, pogaduchy jak zawsze przy lataniu, odstawienie Błażeja, odebranie Sylwii i w końcu jakoś po czwartej wracaliśmy do domku. Wypakowywanie, spacer z Wirusem i kolejna porcja pączkowej uciechy - w tłusty czwartek nie da się inaczej, jak tylko pączki wcinać......Zwłaszcza po kilku bączkach w niebie....


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz