poniedziałek, 3 grudnia 2012

mega niedziela.......

   Czego by nie napisać o niedzieli, to trzeba zaraz na samym początku wspomnieć, że była "mega", "cacy", "idealna" i wielce akuratna.
   Kilka dni temu skrystalizował się plan na dość daleki wyjazd i latanie w całkowicie innym krańcu Polski. W perspektywie kilkugodzinna podróż, nieznany teren i realia tamtych stron. Ostatecznie z owego "dalekiego planu" nic nie wyszło. Niezależne sprawy wzięły górę i zostaliśmy z dosyć luźną niedzielą i całkowicie pozmienianymi planami.
   Pogoda jak drut - słaby wiatr i zero opadów. Możliwe zamglenia i zachmurzenie, do tego temperatura w okolicy zera, więc idealnie jak na tą porę roku. Kilka telefonów, kilka rozmów i przed południem wystrzeliłem z domu, tankując po drodze na "zaprzyjaźnionej stacji Orlen" i zgarniając Marka do towarzystwa. Startowaliśmy jakoś koło dwunastej. Plan na godzinny lot do Chełmży, potem zależnie od nastrojów i ciepła. Jak zmarzniemy to powrót, jak nie, to się zobaczy "po drodze".
   Startowałem jako drugi i pomimo idealnie do startu wiejącego wiatru coś mi nie szło. Jakiś taki powiew się pojawił, na który Buran posłusznie zaklapił, potem mnie przydusiło i gdy już myślałem, że trzeba będzie powtórzyć, to mnie ładnie posłusznie zabrało. Dziwnie, ale tak to jest jak wieją cztery metry i co chwilkę jakieś szkwaliki.


 
   Ostatecznie wszystko ładnie wyszło i w końcu znów byłem w powietrzu. kilka kręgów dla orientacji gdzie czerwony Vox. Nici. Nic nie widzę. Wywołuję radiem, jedynie szumy. Myśli coraz mroczniejsze, że przez ten mój spóźniony start gdzieś sam poleciał i może gdzieś teraz wisi na drzewach połamany albo jeszcze coś gorszego. Po chwili sytuacja się wyjaśnia. Marek jest już nad Chełmżą. Oki. Wciskam speeda i w kilka minut jestem nad miastem.




   Dołączam, rozmowa z Sosną, kiwamy sobie. Trochę wariactwa nad domem, jakieś wywijasy i duża utrata wysokości.  Po chwili lecimy z Markiem dalej. Kilka kręgów nad miastem, nie zmarzliśmy więc decyzja zapada, że lecimy dalej.


   Z bocznym wiatrem popędziliśy nad Brąchnowo, by trochę pokręcić dookoła jednej z coraz liczniejszych w okolicach siłowni wiatrowych.


   Potem już gładko - prosto przez Grzywnę, Kuczwały nad łąkę. Dolot pod wiatr, jednak bez jakichkolwiek problemów. W powietrzu idealnie i gdyby nie zimno najlepiej byłoby nie lądować.






   Samo podejście znad drzew na "luzaka", przyziemienie i pokrzepiająca gorąca domowa kawa. W powietrzu nieco ponad godzina. Super, choć w palcach czuć drobne igiełki. Krótkie rozmowy i jest decyzja. Polecimy jeszcze gdzieś, tylko trzeba uzupełnić paliwo w napędach i naszych zmrożonych ciałach. Gorąca "domowa" kawa z termosu czyni cuda. Kilka technicznych spraw się powyjaśniało - to norma gdy jest chwila by pogadać o sprzęcie, lataniu i technice jakiej nie da się pominąć przy naszym sposobie latania.
   Kolejny start około drugiej. Tym razem plan na lot w przeciwnym kierunku - nad A1, potem gdzie nas oczy poniosą, z założeniem, by wrócić i wylądować maksymalnie koło trzeciej. Ostatecznie nikomu nie chce się pakować, gdy jest już ciemno.



  
   Po drodze znowu kilka fajnych miejsc. Mijamy pustawą autostradę, zaczepiamy o Kamionki i jezioro, lecimy dalej aż w okolicach Wielkiego Rychnowa spotykamy pociąg towarowy. Maszynista pokiwał, więc popędziliśmy razem przez kilkaset metrów



   Zaczęliśmy wracać. Droga powrotna arcyciekawa. Kilka stad saren na polach, myśliwi pośród okolicznych lasów, trafiły się nawet dwa quady hasające wesoło pośród polnych dróg i traktów. A wszystko to w promieniach coraz niżej schodzącego słońca. Z wiatrem, na niskiej fajnie się leciało i ani się obejrzeliśmy znowu trzeba było wylądować.



   Potem składanie sprzętu przetykane kolejnymi kubkami gorącej kawy i w ostatnich chwilach dnia powrót do domu. Ponad dwie godziny w powietrzu, dwa udane ciekawe loty dały takiego kopa, że humor od niedzieli jest wyraźnie wyśmienity. Idealna latający dzień na naładowanie akumulatorów przed dłuższymi okresami pluchy, zimna, opadów i tego wszystkiego, co oferuje późna jesień i wczesna zima.....A jak się do tego dołoży pyszny domowy obiad jakim mnie uraczyła Sylwia to już w ogóle gęba mi się uśmiecha i cieszę się jak mały dzieciak z powodu tej ostatniej niedzieli...

1 komentarz: