sobota, 7 czerwca 2014

no i się odkułem....

   Tak źle zaczęty tydzień wreszcie pozwolił się porządnie odkuć. W czwartkowe popołudnie znów nie było latania z powodu obfitych opadów, za to piątek był cały cacy. Taki lot, który zapada w pamieć, który daje tego niesamowitego kopa i dokładnie taki, jaki powinien być. I nieważne, że do startu wiatr kręcił się z każdej strony, nieważne, że pot leciał ciurkiem po plecach, ważne, że można było wreszcie odpowiednio naładować akumulatory i nalatać ile wlezie, wysoko pościgać się z ptakami i nisko poszusować chłonąc zapach letniego dojrzewającego zboża.....
   Start bez kłopotów przed osiemastą, tradycyjnie nieco kręcenia ponad okolicą i w ostatnich tchnieniach termiki lot do domu. W powietrzu zupełny spokój, który w pewnym momencie zakłócają strzępki i trzaski rozmów prowadzonych przez innych pilotów. Nie ma co się dziwić - taki warun, że żal nie korzystać. 




   Tradycyjnie kilka zdjęć, może pół godziny marudzenia nad jeziorem i puszczam się dalej kosiacząc właściwie całą drogę do Lisewa. W prostej linii to bardzo blisko, przez "pola" już zupełny lajcik, ale by nieco utrudnić lecę wzdłuż drogi, którą zazwyczaj pokonujemy autkiem. Tak jest nieco ambitniej bo trzeba pilnować drzew, drutów i przeskakiwać nad pojedynczymi zabudowaniami z których co chwilę ktoś kiwa. Więc zamiast lecieć co rusz krążę i kiwam też. Frajda musi być....



   Nad Lisewem też zamarudziłem dobre pół godziny. Od mojej ostatniej bytności "nad" dużo się zmieniło - raz, że teraz wszedłem nieco wyżej, dwa, że pojawiły się nowe domy, a nawet siłownia wiatrowa.  




   Tradycyjnie nieco zdjęć i biorąc bursztynową autostradę (A1) pod pachę, ruszam powoli w drogę powrotną. Znów lot na wysokości drzew, a gdzie się da nawet niżej. Wokoło same pola, łąki przetykane polnymi drogami, że po prostu żal lecieć wyżej. W obcej okolicy nie ma sensu ryzykować, ale tu to właściwie na własnym podwórku człowiek wie, gdzie trzeba uważać, a gdzie można nieco poszaleć. Lecę zatem nisko, mijani ludzie znów kiwają, dzieciaki ścigają mnie na rowerach, frajda jakich mało...



   
   Ląduję w kilka minut po dwudziestej od pierwszego podejścia szczęśliwy i uchachany jak źrebak. W ponad dwie godziny zrobiłem blisko osiemdziesiąt kilometrów i wreszcie odkułem się po tym nędznym pogodowo tygodniu.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz