wtorek, 4 września 2012

niedziela pod znakiem wieprzowiny....

     Było o sobocie, wiec trzeba machnąć kilka słów także o niedzieli. Do Wałyczyka ruszyliśmy koło południa i "ino myk" dotarliśmy. Liczniejsza, niż dnia poprzedniego ekipa wesoło rozsiadła się u gościnnych państwa Topolewskich. Chwila rozmowy, kilka łyków kawy, krótki spacer z Wirusem by poznał uroki nieskrępowanego biegania po łące z "nową dziewczyną" - Goją. O dziwo obeszło się bez większej zadymy i po pierwszych nieufnych warknięciach nawet zaliczyli wspólną kąpiel w stawie.
   Niestety niezbyt długo to wszystko trwało. Główny organizator Czesław załatwił sponsorowany obiad w samym centrum Festiwalu Wieprzowiny i powoli przyszła pora, by skonsumować owo żarcie. Kawalkada ruszyła, dotarła, zaparkowała gdzie kto się zmieścił i ruszyliśmy w bezładnej kupie na miejsce. Tam tak sobie. Tłumy ludzi kręcących się w kółko, amfiteatr ledwo wypełniający się ciżbą, konferansjer zapowiadający VIPa w postaci pisowskiego posła Girzyńskiego. Fiu fiu. Miało być święto wieprzowiny, a tu wielką polityką jedzie. Bywa. W końcu Polska.
   Wystawców właściwie nie ma, więc nie było czego oglądać. Po jakimś czasie jakieś ogarnięcie - nasza banda została zebrana na piętrze jednej z okolicznych knajpek i nastąpiło rozdanie tak upragnionych kuponów spożywczych. Potem już luźniej. Towarzystwo się rozsypało, a my spotkaliśmy dawno nie widzianych znajomych. Niestety długo się nie nagadaliśmy. Telefon, szybko, prędko przychodźcie, rezerwacja stolika, jemy bandą. Dobra idziemy. Cześć, cześć, do zobaczenia i polecieliśmy poprzez tłum na żarcie. Do wyboru rzecz jasna potrawy wieprzowe - golonki, schabowe i inne zrazy, z kością, bez, jak kto chce. Głupi myślałem, że zrazy robi się z przede wszystkim z wołowiny, a jak udowodniła jadłodajnia OAZA ze świniny też można. W końcu to wieprzowe święto.
   Zjedliśmy, podyskutowaliśmy i jako tako pokrzepieni wróciliśmy do Wałyczyka. Tam czas płynął najlepiej i tam jest zdecydowanie najfajniej. To był najlepszy moment na spokojne rozłożenie sprzętu, doglądanie napędów, spokojne rozmowy i czerpanie radości z bycia na zdecydowanie najlepszej łące w okolicy.
   Powoli ekipa także zaczęła się zbierać. Przybywało coraz więcej ludzi i już stało się bardzo prawdopodobne, że będzie nas więcej niż w sobotę. Jeśli oczywiście wszyscy polecą i nikt nie wyląduje gdzieś w polu.
   Pogoda wyśmienita. Słaby wiatr, kończąca się popołudniowa termika i przewidywany tłum sprawiły, że zdecydowałem się startować dosyć szybko. Gdy rozłożyłem Burana i byłem właściwie gotowy do startowania Czesław zarządził odprawę. Krótkie omówienie, lecimy nad "festiwal", robimy lewy krąg, potem dla chętnych wyprawa do Golubia, kilka ostatnich ustaleń i na nowo przygotowania do lotu. W międzyczasie kątem oka odnotowałem, że moje skrzydełko wzbudziło zainteresowanie. Co chwilkę ktoś tam podchodził, łapał za taśmy, linki, sprawdzał "tabliczkę". Nie dziwota. Burany to właściwie nadal rzadkość w okolicy zdominowanej przez Dudka. Potem były jeszcze grupowe fotografie kilkoma różnymi aparatami.
   W końcu na nowo byłem gotowy. Wpinanie się, krótkie oczekiwanie na dogodny moment i start. Start dziwaczny, ze zmianą kierunku w trakcie biegu i fazy rozpędzania skrzydła. Tak czasami bywa ze startem "w kominie". Do tego coś kiepsko zabierało i na sam koniec prawie władowałem się w samochód. Nerw i strumień potu na plecach. Krótki nawrót w powietrzu i dre się do naziemnych, czy wszystko ok. Pokazują kciuk w górę, zatem chyba nic nie nabroiłem. Choć mówiąc szczerze, było blisko, za blisko jak dla mnie. 


   Po chwili dochodzi do mnie przez radio, że mam splątane linki. Rzut oka do góry i rzeczywiście. Przez ten dziwaczny start nie spojrzałem, jak powinienem. Leciałem z delikatnie splątaną prawą sterówką z jedną linką rzędu C. Wytrzepywanie nic nie dało. Trzeba lądować i rozplątać problem na ziemi. Cholera. Nerw jakich mało. Grad myśli różnych skąd ten "węzeł". Akurat w tym miejscu gdzie Burana oglądano. Nie sprawdziłem po "macaniu", to sam sobie jestem winny. Ech.
   Lądowanie pikuś. Chyba nawet w tym momencie linki się rozplątały. Ponowne rozkładanie, kilka kontroli czy wszystko jest ok, odpalanie napędu i po dziesięciu minutach ponowny start. Tym razem bez kłopotów. Znów w niebie. Bez węzełków i poplątanych linek. Wreszcie tam gdzie można w spokoju odpoczywać. Jedyny dyskomfort to suchość w gardle z tych nerwów. Leciałem jednak. Pogoda złoto. Lekkie podmuchy, resztki jakichś kominów, które czasami dla zabawy próbowałem podkręcić. Buran cacy się sprawuje, jak ktoś oczywiście lubi takie zabawy.

 
   Kręciłem się nad łąką jak przysłowiowa mucha i trzeba było sporo czekać, zanim się ekipa zdołała zdecydować na starty. Latających o tej porze można było policzyć na palcach jednej ręki. Widać większość wolała  masełko i nie startować, tak szybko jak ja. W końcu jednak się zebrali i ruszyli ze startowaniem. Podobnie jak w sobotę, gdy już się zebrała jako taka banda pognaliśmy polatać "pod publikę".

 
   Kilka kilometrów, skraj jeziora, zbiórka jako tako do kupy i suniemy nad plażę. Tam wejście w lewe krążenie i widoczne na ziemi tłumy zadzierają głowy. Frajda do kwadratu, gdy w środku naszego roju żółtawy Reaction schodzi prawie do ziemi spiralą. Rzadki fascynujący widok. Klasa sama w sobie. Pięknie to zrobił. Też tak kiedyś nauczę się latać.



   Kręciliśmy tak kilka razy, tłum patrzył, komuś pomyliły się kierunki i zamiast w lewo kręcił w  prawo.Widać się nie martwi, że reszta musi na niego uważać. Pokręciliśmy i jak dzień wcześniej towarzystwo się rozsypało. Część pomknęła zaliczyć kolejny zamek (tym razem Golub Dobrzyń), część hałasowała nad Wąbrzeźnem, a ja postanowiłem znów polatać trochę w pojedynkę.
  Tłum jest fajny, jednak co za dużo to niezdrowo. Obszerny krąg nad Wąbrzeźnem i powrót nad "festiwal" dla zrobienia kilku zdjęć. Tam kilka przelotów nad uszczęśliwiającym publikę Jonem latającym tuż nad plażą "w ta i we wta".



   Pomachaliśmy sobie i postanowiłem wrócić do Wałyczyka. Pogoda zupełnie lajtowa, jednak byłem w powietrzu prawie dwie godziny i nauczony doświadczeniem wolałem wcześniej lądować w spokoju, a nie na "hurra" jak się wszyscy zlecą. No i rzecz jasna tęskniło mi się do Sosny.


   Doleciałem, kilka razy pofiglowałem niżej i gdy wydawało się, że to będzie najwłaściwszy moment zacząłem podchodzić do lądowania. Niestety w momencie, gdy wysiadłem z uprzęży i wyłączyłem napęd prawie przed nosem przedefilowała mi paralotnia. Natłok myśli. Nerw. Ślepy czy widział? Co teraz odwali i czy nie skręci prosto na mnie? Kołomyja jakaś.
   Musiałem przyhamować, lekko skręcić i  w efekcie lądowanie zupełnie nie wyszło. Za szybko przyziemiłem i spartoliłem konkret przysiadając na koszu. Chyba na dokładkę wpadłem w "jego" strugi. Efekty to lekko zgięty kosz i wkurw konkretny na pajaca, który się nie rozgląda, co się dzieje dookoła.
   Byłem na ziemi. Cały, zdrowy i wściekły. Z tych nerwów postanowiłem jeszcze raz polecieć i wylądować jak człowiek, a nie jakiś wór kartofli. Solówka jednak mnie wyhamowała. Najpierw napęd nie chciał odpalić, potem schrzaniłem start zbyt wolno biegając. Zmęczenie wzięło górę.
   Składanie sprzętu i zaczęli się zlatywać inni po kolei lądując. Niektórzy też zaliczyli kłopoty. Widać było wyraźnie beztroskę co niektórych nie potrafiących zrozumieć, że środek łąki to nie miejsce na zabawę w odpalanie napędu na ziemi, zwłaszcza gdy podchodzi do lądowania trajka. Sporo ludzi i mówiąc szczerze burdel. Tu ktoś się bawi skrzydłem, tam ktoś ląduje, jeszcze inny bawi się tuż nad ziemią pokazując jaki to z niego kozak. I jak w sobotę wszystko cacy wyszło, tak w niedzielę, nie do końca wszyscy rozumieli o co chodzi na łące.Ale to taka mała dygresja.
   Wszyscy się składali, gadali i gościnność państwa Topolewskich znowu osiągnęła wyżyny niespotykane chyba nigdzie indziej. My jednak nie zostaliśmy na kawie, drożdżówce, ognisku, grillu i wieczornym podsumowaniu latania. Było super, fajnie, sympatycznie z jedną jedyną uwagą na niektórych pilotów, którzy zdecydowanie nie wiedzą o co chodzi w lataniu stadem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz