Wczorajsze popołudnie dopisało piękną pogodą i to był idealny moment, by wreszcie się zabrać za oblot sensownej alternatywy wobec Strużala, który pomimo niewątpliwych plusów czasami nie sprzyja. Trawa zbyt rzadko koszona i bezpośrednie sąsiedztwo jeziora to podstawowa zmora tego naszego "dyżurnego"trawnika. Alternatywa była i jest potrzebna, więc nie można się było dłużej ociągać.
Jakoś po szesnastej wystartowałem. Leciałem. W końcu, znów i nareszcie. Kilka kręgów, wywijasów nad okolicą i można się było puścić dalej. Nie miałem żadnego wielkiego planu. Ostatnio wyraźnie brakuje latania "dla latania" i tak planowałem pośmigać. By znów cieszyć się każdą chwilą w powietrzu, by nasycić się wreszcie widokami skąpanymi w jesiennym słońcu. Pogody "lotnej" będzie powoli coraz mniej i trzeba maksymalnie wykorzystać każdą sprzyjającą okazję.
Do Chełmży poleciałem od południa i wschodu, by tuż przed miastem "przeskoczyć" nad dom. Oczywiście łączność z Sosną, machanie łapkami, buziaki i te sprawy. Potem trochę kręcenia się nad miastem i trochę zdjęć "Chełmżyńskich widoków" i rozwijającej się w ekspresowym tempie budowy na "naszej ulicy".
Latałem tak może z pół godzinki i powoli zacząłem drogę powrotną. Wracałem tak samo, jak leciałem "do". Nad "pierwszą już nieczynną łąką na Strużalu" polatałem trochę dłużej, z powodu niecodziennego widoku opryskiwania pola. Niby nic, ot traktor pryskający jakieś świństwo na ziemię. Jednak kłęby pary i brązowa breja na tle ziemi wręcz prosiły się o zrobienie kilku zdjęć.
W końcu poleciałem dalej. Idealny czas na gapienie się do woli. Czysty odpoczynek i relaks jakich mało. Po może dwudziestu minutach byłem nad łąką i powoli przymierzyłem się do lądowania.
Planowałem przyziemić tuż przy samochodzie, tuż przy miejscu z którego startowałem. Wiatru właściwie nie było, więc wiadomo, że będzie długie podejście, do tego znad drzew, więc trzeba było dobrze "przypasować. Na Strużalu jestem wlatany i właściwie "w ciemno" wiadomo jak podejść. Tu miał być pierwszy raz i choćby z tego powodu wypadało idealnie wylądować.
Pierwsze podejście niespecjalnie wyszło. Trochę za wysoko. Gaz do dechy, krąg i podszedłem ponownie. Przyziemiłem może z dwa metry dalej niż chciałem i generalnie wszystko wyszło cacy.
Buran powędrował do wora, potem wraz z napędem do samochodu i w promieniach zachęcającego słońca wracałem do domu. Zadowolony, wypoczęty i super zadowolony z nowej miejscówki. Bo wreszcie oblatana, bo zaledwie dziesięć kilometrów od domu i właściwie na każdy kierunek. Fajno ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz