wtorek, 4 września 2012

dożynkowa sobota....

   W końcu jest chwila wolnego, zatem wypada napisać kilka słów o minionym weekendzie. Dużo się działo, zatem pewnie wyjdzie z tego kilka wpisów. Ale od początku. Dziś o sobocie.
   Poranek zleciał na oczekiwaniu. Jakieś takie lekkie nerwy jak zawsze przed lataniem w większym stadzie. Porządne domowe śniadanie, pakowanie klamotów, poczta, drobne zakupy, tankowanie i ostatecznie kilka minut po dwunastej pędzimy do Stanisławek. Tam zaplanowano bazę noclegową i imprezę wieczorną. Agroturystyka rulez.
   Po lekkim kluczeniu drogami zapomnianymi przez jakąkolwiek cywilizację w końcu docieramy na miejsce. Prócz nas, małego stada młodzieży krowiej i jakiegoś młodzieńca mieszkającego w pobliskim wybielonym garażu nie ma nikogo. Szybki obchód. Agroturystyka pełną gębą. Dwa domki z wszelkimi obozowymi wygodami - mnóstwo łóżek, kuchnia, łazienka, poduszki, koce, firanki, cuda wianki. Nawet w widocznym miejscu umieszczone kolorowe magazyny coby się gościom nie nudziło. Nieźle. Do tego w najbliższym sąsiedztwie pastwisko ze wspomnianą wcześniej krowią młodzieżą, stawy do łowienia ryb, boisko z rozpiętą siatką i kryte strzechą miejsca do kontemplacji uroków przebywania na świeżym powietrzu. Ale dość opisów.



   Szybki telefon do Czesława, już do nas pędzi. Przyjeżdża po chwili z Robertem i Jego rodzinką na pokładzie. Krótkie rozmowy, obchód włości, wstępnie ustalamy plan. Po chwili wyrasta jak z pod ziemi miejscowa "gospodyni - właścicielka pani Irena". Rozmowna kobieta w stylu posłanki Seneszyn. Krótkie rozmowy i zostajemy sami. Mamy czekać na zjeżdżających się powoli pilotów, a o szesnastej zabrać Ich do Wałyczyka. To tam będzie główna baza operacyjna naszych podniebnych wycieczek po okolicznych imprezach masowych.
   Sosna ma książkę to się nie nudzi. Ja wywiercam siedzenie w cytrusiu i gdy wreszcie znalazłem sobie coś do roboty (mieszanie paliwa z olejem) przyjeżdża pierwsza ekipa z Grudziądza. Gadka szmatka, co, jak , gdzie itd. Znów przyjeżdża Czesław. Wracam do mieszania. Znów gadamy, wszyscy się rozjeżdżają a my z Sosną znów zostajemy sami. Nuda. Za jedyne towarzystwo robią pasące się mućki i pędzące drogą rzadkie samochody.



   Krowy wygłaskane zostały i dalej kiblowaliśmy w aucie czekając na przyjezdnych pepegantów. W końcu pojawili się włocławiacy i po krótkiej dyskusji ruszyliśmy na trzy auta do Wałyczyka. Reszta została telefonicznie wykierowana od razu tam. Na miejscu tłum. Lekko licząc kilkunastu pilotów z towarzystwem. Już było wiadomo - będzie latanie w sporym stadzie. Gdy dotarł Czesław krótka odprawa, plany i uzgodnienia. Zbieramy się w powietrzu, formujemy bandę i zasuwamy nad gminne dożynki w Myśliwcu pokazać się z jak najlepszej strony, a dodatkowo podziękować za sponsoring wieczornej wyżerki. Potem jeszcze dwie imprezy, gdzie będziemy robili za atrakcję. Najpierw nad podzamek w Wąbrzeźnie, potem nad piknik firmy Reflex. Po tych miejscach dowolność z zapowiedzią, że dla chętnych jest lotnicza wyprawa do Radzynia Chełmińskiego.



   Szpejenie, start i już w powietrzu czekam na zebranie grupy. Jakoś sprawnie wszystkim poszło i polecieliśmy. Trochę się grupa rozsypywała, ale jakoś wspólnymi siłami udało utworzyć się nad Myśliwcem rój jakich mało. Nie wiem, nie znam się, ale strzelam, że było nas dwadzieścia skrzydeł. Z góry wyglądało to nieziemsko jak jakieś akwarium nad Lijakiem albo innym Bassanowem. Widać było pełno zadartych do góry głów, zatem cel wprawienia ludności w zachwyt raczej się udał.




   Pokręciliśmy, polataliśmy i ruszyliśmy dalej. Nad jeziorem w Wąbrzeźnie pustki, więc nie było sensu tam długo hałasować. Każdy mógł sobie zobaczyć gdzie mamy latać w niedzielę i gdzie odbędzie się Festiwal Wieprzowiny. Potem pohasaliśmy do woli nad Reflexem podobnie jak nad Myśliwcem. Znowu lewy krąg, znowu rój i kilka przelotów w kółko. Ludziska znowu zadzierali głowy, my kręciliśmy i chyba każdy będzie to pamiętał....




   Teraz ekipa zaczęła się rozsypywać. Szybsi polecieli nad Radzyń, a reszta rozeszła się po niebie i właściwie w którą stronę by nie spojrzeć widać było paralotnie. Niezły widok. Kawałek popędziłem za ekipą do Radzynia, jednak zawrotna prędkość mojego Burana na speedzie nie dotrzymywała kroku innym. Po raz kolejny kłania się latanie w dolnej wadze. Gdybym miał z dwadzieścia kilogramów więcej...ech, ale nie mam i dzięki temu latam wolniej. Hołewer, odłączyłem się od grupy by trochę pośmigać samotnie i powoli wracać do Wałyczyka. To co mieliśmy zrobić zrobiliśmy, w powietrzu prawie półtorej godziny i nie chciałem latać do szarości. Wolę się składać gdy jest jasno.


   Widoki cudnie spokojne w porównaniu do tego co było wcześniej. Można odsapnąć, odłożyć sterówki i nie martwić się czy się w kogoś nie wleci, czy ktoś nie przedefiluje tuż pod nosem przyprawiając o szybsze bicie serca. Zrobił się taki lajtowy, zupełnie sielski klimat. czasami tak trzeba.


   Wróciłem nad Wałyczyk, by korzystać z chwili wolnego nieba przed powrotem "bandy" pohałasować nieco nad Sosną. Niestety wyszło z tego wielkie nic, bo moja kochana naziemna połówka gdzieś wybyła. Dwa niskie kręgi i wylądowałem. Po jakimś czasie sprawa się wyjaśniła. "Moja" wyruszyła na poszukiwania pilotki, która wyłączywszy napęd wylądowała na jakimś polu, nie wiadomo dokładnie gdzie. Mało kto orientował się w terenie, więc Sosna ruszyła na poszukiwania owej "zguby". W końcu wróciła i wreszcie paraglidepara była kompletna.
   Chwilka grzebania przy napędzie, składanie sprzętu i zaczęli zlatywać się pozostali piloci. Dodatkowo pojawili się dwaj znajomi, którzy przylecieli z Bydgoszczy posypując po drodze cukierkami Święto Śliwki w Strzelcach Dolnych. Zuchy znane z latania daleko i efektownie. Tacy długodystansowcy dla których wyprawa z Bydgoszczy nad morze już nie stanowi kłopotu. Zbierają się, latają i śmigają ile wlezie. A do tego fajni ludzie. Byłbym zapomniał, przywieźli nam nawet kilka krówek. Pyyyyszne.



   Gdy wszyscy już byli na ziemi przyszedł czas na pamiątkowe fotki i ewakuacje do Stanisławek. Na "kujawską wyżerkę" w dobrym stylu. Na miejscu trochę kombinacji z parkowaniem i suto zastawiony stół. Chleb ze smalcem, bigos, pieczarki w cieście, grochówa i inne frykasy. Ciasto, kiełbasa z ogniska, grzybki i inne ogórki. Do tego wyśmienita atmosfera sprawiły, że momentalnie pośród ciemności było słychać pełno śmiechów, śpiewów, a nawet inscenizację "bitwy o anglię". Do tak wesołej kompanii dołączyła nawet "gospodyni Irena" częstując swojską nalewką, rozdając podręczniki robienia nalewek i zapraszając wszystkich "z kuzynkami", "kuzynami" do ponownego odwiedzenia "agroturystyki" itp....Generalnie fajno było i wieczorem zawinęliśmy do domu. A ekipa została i świętowała dalej. W ich opinii było cacy....W naszej również....



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz