poniedziałek, 1 czerwca 2015

trajkujemy...

   Kilka dni bez latania przemknęło niczym pendolino i gdy tylko pojawiła się możliwość pohasania na lotnisku czmychnęliśmy do Inowrocławia. Na miejscu wiało konkretnie i tylko prognozy zionęły nieposkromionym optymizmem. Z tego powodu wypadło kilka godzin kiblowania na ziemi co miało też swoje dobre strony. Często brakuje czasu, by na spokojnie nagadać się do woli, pogrzebać przy sprzęcie czy chociażby odsapnąć od tej szarej codziennej gonitwy.
   Siadać zaczęło dosyć późno i gdy jeden z ostatnich spadochroniarzy wylądował na drzewach dobre sto metrów od lotniska zaczęliśmy rozpakowywać samochód. Przemknęła podsycona lenistwem myśl, by nawet sprzętu nie rozkładać, przecież zanim się wyczpeje, zanim pójdę w powietrze to już będzie trzeba lądować i w ogóle szkoda zachodu, bo o tej porze to się  jedzie do domu a nie lata. To jednak było chwilowe. Przyjechaliśmy latać, nie marudzić, więc klamoty trzeba było rozłożyć i trochę się pobujać tu i ówdzie. Tym bardziej, że było z kim - szkoła paralotniowa Skytrekking i kilku zaprzyjaźnionych miejscowych pilotów.
   Na pierwszy ogień poszło kołowanie i jeżdżenie po lotnisku. Zakręty w prawo, w lewo, esowanie i powrót z wiatrem na miejsce startu. Całość oczywiście z glajtem nad głową. Później próba startu „z wiatrem” i poruszanie się na nieco większych prędkościach – nie każdy to potrafi, nie każdy zwraca na takie drobiazgi uwagę, dla mnie każdy aspekt trajkowania jest nauką, a kołowanie nie powinno się ograniczać do umiejętności postawienia skrzydła i wystartowania. Tu też wypada co nieco umieć i gdy tylko jest okazja warto się uczyć, ćwiczyć i trenować.
   Analogicznie jest z alpejką, nie każdy umie, nie każdy chce, nie każdy ćwiczy i nie każdy jej potrzebuje, jednak takie umiejętności znać warto i jednak czasami się przydają.
   Na lotnisko jednak nie przyjechaliśmy tylko jeździć, trzeba było też nieco polatać. Start wyszedł mi dość kulawo. Trochę z lenistwa, trochę ze złą decyzją. Nie rozłożyłem skrzydła w osi wiatru, a później nie chciało mi się przestawiać. W efekcie poszedłem w powietrze z lekkim wahnięciem wiedząc doskonale, że robię popelinę. Zamiast spokojnie wyrównać, pojechać może z dziesięć metrów więcej, by wyszło idealnie wystartowałem na dzikusa podpierając się mocą napędu. Może też byłem za bardzo napalony by w końcu polecieć ? Nie wiem, mam niesmak wobec siebie i tyle.
   W powietrzu spokojnie i komfortowo, trochę kręcenia się po okolicy, trochę zabawy dla wyczucia bezwładności układu z trajką. Trochę też frywolnego niskiego latania tuż nad piaskiem budowanej nieopodal drogi. Takie szwendanie się po najbliższym sąsiedztwie i kluczenia pomiędzy pięcioma czy sześcioma innymi pilotami. Pod koniec lotu robię jeszcze długaśnego konwojera po lotnisku dla zabawy i sprawdzenia jak to jest z kołami. Jest zdecydowanie łatwiej, wręcz banalnie prosto. Na nogach konwojer jest nieco trudniejszy, bo trzeba wysiąść z uprzęży i od razu pobiec, zgrać w jednym czasie truchtanine, napęd i sterowanie skrzydłem, teraz koła robią całą robotę, siedzi się wygodnie na dupsku i właściwie prócz sterowania skrzydłem i operowaniem gazem nie ma tu żadnej większej filozofii.
   Później nieco wysokości, właściwe podejście do lądowania, wyrównanie i przyziemienie. Krótkie pogaduchy, składanie i prujemy do chaty z ostatnimi promieniami słońca…..

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz