Kilka dni bez
latania przemknęło niczym pendolino i gdy tylko pojawiła się możliwość
pohasania na lotnisku czmychnęliśmy do Inowrocławia. Na miejscu wiało
konkretnie i tylko prognozy zionęły nieposkromionym optymizmem. Z tego powodu
wypadło kilka godzin kiblowania na ziemi co miało też swoje dobre strony.
Często brakuje czasu, by na spokojnie nagadać się do woli, pogrzebać
przy sprzęcie czy chociażby odsapnąć od tej szarej codziennej gonitwy.
Siadać zaczęło dosyć późno i
gdy jeden z ostatnich spadochroniarzy wylądował na drzewach dobre sto metrów od
lotniska zaczęliśmy rozpakowywać samochód. Przemknęła podsycona lenistwem myśl,
by nawet sprzętu nie rozkładać, przecież zanim się wyczpeje, zanim pójdę w
powietrze to już będzie trzeba lądować i w ogóle szkoda zachodu, bo o tej porze
to się jedzie do domu a nie lata. To jednak było chwilowe. Przyjechaliśmy latać, nie marudzić,
więc klamoty trzeba było rozłożyć i trochę się pobujać tu i ówdzie. Tym
bardziej, że było z kim - szkoła paralotniowa Skytrekking i kilku
zaprzyjaźnionych miejscowych pilotów.
Na pierwszy ogień
poszło kołowanie i jeżdżenie po lotnisku. Zakręty w prawo, w lewo, esowanie i
powrót z wiatrem na miejsce startu. Całość oczywiście z glajtem nad głową.
Później próba startu „z wiatrem” i poruszanie się na nieco większych
prędkościach – nie każdy to potrafi, nie każdy zwraca na takie drobiazgi uwagę,
dla mnie każdy aspekt trajkowania jest nauką, a kołowanie nie powinno się
ograniczać do umiejętności postawienia skrzydła i wystartowania. Tu też wypada
co nieco umieć i gdy tylko jest okazja warto się uczyć, ćwiczyć i trenować.Analogicznie jest z alpejką, nie każdy umie, nie każdy chce, nie każdy ćwiczy i nie każdy jej potrzebuje, jednak takie umiejętności znać warto i jednak czasami się przydają.
Na lotnisko jednak
nie przyjechaliśmy tylko jeździć, trzeba było też nieco polatać. Start wyszedł
mi dość kulawo. Trochę z lenistwa, trochę ze złą decyzją. Nie rozłożyłem
skrzydła w osi wiatru, a później nie chciało mi się przestawiać. W efekcie poszedłem
w powietrze z lekkim wahnięciem wiedząc doskonale, że robię popelinę. Zamiast
spokojnie wyrównać, pojechać może z dziesięć metrów więcej, by wyszło idealnie
wystartowałem na dzikusa podpierając się mocą napędu. Może też byłem za bardzo
napalony by w końcu polecieć ? Nie wiem, mam niesmak wobec siebie i tyle.
W powietrzu
spokojnie i komfortowo, trochę kręcenia się po okolicy, trochę zabawy dla
wyczucia bezwładności układu z trajką. Trochę też frywolnego niskiego
latania tuż nad piaskiem budowanej nieopodal drogi. Takie szwendanie się po
najbliższym sąsiedztwie i kluczenia pomiędzy pięcioma czy sześcioma innymi
pilotami. Pod koniec lotu robię jeszcze długaśnego konwojera po lotnisku dla zabawy i sprawdzenia jak to jest z kołami. Jest zdecydowanie łatwiej, wręcz
banalnie prosto. Na nogach konwojer jest nieco trudniejszy, bo trzeba wysiąść z
uprzęży i od razu pobiec, zgrać w jednym czasie truchtanine, napęd i sterowanie
skrzydłem, teraz koła robią całą robotę, siedzi się wygodnie na dupsku i
właściwie prócz sterowania skrzydłem i operowaniem gazem nie ma tu żadnej
większej filozofii.
Później nieco wysokości, właściwe podejście do lądowania,
wyrównanie i przyziemienie. Krótkie pogaduchy, składanie i prujemy do chaty z
ostatnimi promieniami słońca…..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz