Ostatnio długo nie latałem. Zbyt często coś stawało na
przeszkodzie, a gdy już się udało mieć chwilkę czasu to jakoś pogoda nie
dopisywała. Taka cholera posucha. Dopiero ostatni weekend można zaliczyć do
tych w pełni udanych. Raz, że piątkowy
oblot Nucleona wyszedł, dwa, że już dzień później udało się zrobić powtórkę.
Trochę to wyszło po wariacku, ale właśnie o to czasami chodzi - by było nieco
szaleńczo i spontanicznie.
Miało się
trochę rozwiać i z tego powodu planowałem bardziej skupić się na docieraniu CMaxa,
jednak po krótkiej rozmowie z Błażejem zapadła decyzja o lataniu nad Chełmnem. Docierać
można przecież w każdy inny dzień, a tracić warun na łażenie po ziemi to jakoś
tak nie halo. Po prostu szkoda dnia i pogody. A że odrobinkę wieje, cóż,
powieje powieje i siądzie…
Jakoś koło czwartej
zameldowałem się na nadwiślańskich łąkach przy moście przez Wisłę - w miejscu nieco zapomnianym, miejscu gdzie kiedyś właściwie
w każdy lotny dzień można było tam spotkać miejscowych pilotów, a teraz bywa z
tym różnie. Powodów jak zawsze jest sporo, nie każdy ma czas, większość znalazła
lepsze równiejsze startowiska bliżej domu i nie każdemu już się chce tłuc
wybojami masakrującymi zawieszenie każdego auta, by polatać akurat z tego
miejsca, no i całkiem sypatyczne towarzystwo jakoś tak też się rozsypało..
Na łące
byłem pierwszy, więc było trochę czasu na zabawę skrzydłem. Wiało
idealnie do alpejki, równo i z odpowiednią siłą, więc Nucleon znów mógł pokazać
jak się sprawuje. Pół godzinki wystarczyło i już
szykowałem się do samotnego lotu gdy przyjechał Błażej. Krótkie pogaduchy, co
tam u kogo słychać, jaki mamy plan na lot i hajda w powietrze. Kolejny start
bez jakichkolwiek problemów, wystarczyło lekkie pociągnięcie za taśmy,
stabilizacja skrzydła, kilka kroków, lekkie zaciągnięcie sterówek i poleciałem.
Po raz kolejny lekko łatwo i przyjemnie.
Nad Chełmno
lecieliśmy pod wiatr. Im niżej, tym większe rodeo – niestety kierunek i siła
wiatru z połączeniem pagórkowatego terenu nie były komfortowe jakby się chciało, ja się jednak z
tych warunków mocno ucieszyłem. Skrzydło najlepiej poznaje się gdy jest nieco
trudniej. Po prostu łatwizna człowieka nie rozwija. W każdego glajta trzeba się odpowiednio wlatać, najlepiej w tych trudniejszych warunkach by móc później wycisnąć tyle, ile tylko fabryka
dała.
Trochę porzucało, trochę poszarpało, ale ogólnie było dobrze.
Błażej na Voxie też dawał radę, co najlepiej świadczy o Jego umiejętnościach i
fenomenie skrzydła, które wg mnie jest wciąż ponadczasowe. Pokręciliśmy się nad miastem, pohałasowaliśmy i nawet nie
wiem kiedy na niebie zostałem sam. Niestety polecieliśmy bez radia i to był błąd. Komunikacja idealnie rozwiązuje takie
sytuacje. Niemniej radia nie było, więc uznałem, że kumpel poleciał gdzieś sam
i prędzej lub później się odajdzie.
Wobec powyższego pokręciłem się jeszcze trochę samotnie,
zszedłem niżej kombinując, że powoli wrócę nad łąki pohałasować tuż nad ziemią.
Z wiatrem Buran wydawał mi się wyścigówką ale jakby popatrzeć obiektywnie to
dopiero Nucleon zaiwania ile wlezie. Bardzo fajne skrzydełko.
Momentalnie dotarłem na miejsce i znów można było dać upust
potrzebie śmigania tuż nad ziemią. Było omijanie krzaczorów, oblatywanie
dookoła drzew i te wszystkie pozostałe fanaberie normalne w takim miejscu.
Miejscowe łąki to idealny teren do tego typu zabawy. Każdy
chętny znajdzie coś dla siebie, a w razie problemu jest gdzie lądować. Do tego
wielu wędkarzy próbujących wyciągnąć z Wisły jakieś ryby machających przyjaźnie
rękami, sportowcy biegający po wiślanych wałach i stada zwierzaków żyjących na
łonie przyrody. Dziki, sarny, zające do wyboru do koloru ;)
W tej fazie lotu zlokalizowałem też Błażeja, który puścił się
wzdłuż Wisły w stronę Świecia. Jak się potem okazało miał plan polecieć nad
zamek, ale samotnie nie chciał, a ja gdzieś mu się zawieruszyłem. Kłaniają się
braki w łączności niestety. No trudno, do Świecia już się nie puściliśmy za to
każdy z nas do woli się pokręcił tuż nad ziemią.
Po niecałej godzinie latania przyziemiłem równie
bezproblemowo co dzień wcześniej. Znów na pełnym luzie i znów dokładnie tak jak
chciałem. Łagodnie w punkt z delikatnym dobiegiem. Przez dwa dni wylatałem na nowym skrzydle
blisko trzy godziny i wreszcie choć odrobinę czuję się wylatany po ostatnim
okresie posuchy. Szkoda pisać jak czasami może brakować latania, a jak się
jeszcze przytrafi kilka godzin śmigania na nowym glajcie to już w ogóle radocha od ucha do ucha :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz