Niestety z kilku powodów wyszło krócej niż planowałem, jednak nieco trudniejsze warunki pozwoliły na całkiem udany lot. Owe powody to przede wszystkim nieprecyzyjne dogranie miejsca startu. Kilka wcześniejszych rozmów z latającymi kumplami zaowocowało wypracowaniem decyzji o spotkaniu po szesnastej w miejscu, gdzie ponoć jest przyzwoity pas startowy znajomego jednego z owych kolegów, a dodatkowym plusem jest zapewnienie, że możemy tam startować, jesteśmy mile widziani i w ogóle fajne miejsce.
Na miejscu byłem w kilka minut po czwartej jak zazwyczaj pierwszy. W końcu nie ma co tracić czasu, gdy pogoda do latania całkiem dobra i paliwo w kanistrach chlupie aż miło. Na miejscu rzeczywiście jest świeżo wykoszony pas startowy wciśnięty pomiędzy dwa pola, stoi motolotnia, rękaw też obecny i po chwili odnajduję też pilota, którego własność owe cuda stanowią. Siadamy, gadamy i od razu udaje się znaleźć wspólny język. Wiadomo - prawdziwa pasja łączy ludzi.
Gadamy dobre pół godziny gdy dociera pierwszy z kumpli, po kolejnym kwadransie docierają kolejni. Pojawia się też kolejna decyzja. Pas jest nieco zbyt wąski dla trajek, z bocznym wiatrem jakoś tak niespecjalnie wystartować, więc decydujemy pojechać do Wałyczyka. Grzejemy zatem dwadzieścia kilometrów dalej.
Wałyczyk wita nas ledwie zasianą trawą dopiero przebijającą się z rzadka z wyrównywanej ostatnio ziemi. Potem już standard, klamoty z samochodu, szpejenie, trochę pogaduchów i start kilka minut po szóstej.
W powietrzu całkiem znośnie, jest lekki wiaterek i niewielka "torba" nisko nad ziemią, cóż nie zawsze jest masełko i by się rozwijać czasami trzeba od siebie wymagać nieco więcej. Na stu metrach jest już spokojnie i sympatycznie, do przodu też lecę, więc można się wreszcie do woli rozkoszować frajdą latania.
Mniej więcej w tym samym czasie nawiązuję łączność z latającymi znajomkami. Wystartowali z okolic Chełmna i planowali trasę do Grudziądza, a gdy wiatr się nieco przekręcił postanowili się puścić w naszym kierunku. Okazuje się że to dawno nie widziani kumple z którymi kiedyś dosyć często lataliśmy razem, wychodzi na to, że częściej spotykamy się w powietrzu, niż na ziemi. No ale chyba o to chodzi, by każdą wolną chwilę sprzyjającą dobrymi warunkami spędzać w powietrzu. Na ziemi się jeszcze zdążymy nagadać. Ostatecznie nie spotykamy się "twarzą w twarz" w powietrzu, wiatr po raz kolejny się nieco zmienił i zawrócili do siebie, wobec czego ja też wykręciłem w stronę łąki zobaczyć "co i jak" na miejscu.
Ląduję za drugim podejściem. Po przyziemieniu Buran nie chce opadać i przez chwilę biłem się z myślami czy nie odwrócić się pod wiatr i nie wystartować ponownie. Trochę tak stoję, myślę i w końcu ciągnę za sterówki kładąc skrzydło na ziemi.
Jest nieco po siódmej, kumple najwyraźniej nie będą latać, a mi prawie godzinka w powietrzu wystarczy. Przy składaniu klamotów też się sporo dzieje, ktoś odkręcał głowicę, były pomiary ciągu poszczególnych trajek i śmigieł, pogaduchy o silnikach i te wszystkie sprawy, jakimi żyją prawdziwi pasjonaci.
Jest nieco po siódmej, kumple najwyraźniej nie będą latać, a mi prawie godzinka w powietrzu wystarczy. Przy składaniu klamotów też się sporo dzieje, ktoś odkręcał głowicę, były pomiary ciągu poszczególnych trajek i śmigieł, pogaduchy o silnikach i te wszystkie sprawy, jakimi żyją prawdziwi pasjonaci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz