Dlaczego Kurs?
Na początku
napiszę, że jestem dość świeżym pilotem i też latałem kiedyś „po partyzancku”
Ale, ale...
Gdy tylko dowiedziałem się o paralotniach, zacząłem gromadzić
literaturę na ten temat, niestety ograniczoną do praktycznie kliku pozycji
książkowych i pojedynczych artykułów w czasopismach lotniczych, to był rok 1998
a będąc jeszcze uczniem, mając ograniczone możliwości wyjazdowo - finansowe,
jak też po prostu z niewiedzy jak zacząć, porzuciłem temat praktyki... aż do
rzeczonego 2009 roku, kiedy to spotkałem w okolicy wiślanych wałów „prawdziwych”
paralotniarzy.
Dlaczego
napisałem ten wstęp? Dlatego, że jak sądzę większość zwykłych, prostych ludzi z
nizin, nie mających kontaktu z szerszym środowiskiem lotniczym/paralotniowym,
tak właśnie zaczyna. Spotyka kogoś z tego środowiska, po czym ten ktoś albo
wysyła na kurs, albo chcąc zainteresować nowego adepta sportem, pokazuje mu
pierwsze tajniki. Tak właśnie było ze mną, pierwsze loty na używanym sprzęcie
robiłem z małych górek w okolicy, ucząc się na własnych i kolegów
„instruktorów” błędach. Nie zdawałem sobie sprawy co może mi grozić, bo de
facto nic strasznego się nie działo. Koledzy paralotniarze zresztą nie
pozwalali mi na eksperymenty w trudnych warunkach.
Jednak mi
osobiście w pewnym momencie takiego latania zaczęło czegoś brakować, czułem, że
chciałbym poznać więcej, a wiedzę którą mogłem czerpać od bardziej
doświadczonych kolegów już wyczerpałem, oni nic nowego nie mogli, albo nie
chcieli powiedzieć. Wiedziałem już, a właściwie wiedzieliśmy, bo w międzyczasie
wciągnął się jeszcze jeden kolega, że istnieją takie miejsca jak Nowe nad Wisłą
czy Borsk i to całkiem niedaleko od nas, że tam latają, ale nie mogliśmy tam
pojechać z wiadomych względów - nie mieliśmy żadnych uprawnień. To co że
umieliśmy alpejkę lepiej niż niejeden kursant po egzaminie, jednak w pewnym
momencie świadomość partyzantki i ciągła niepewność zaczęły nam przeszkadzać.
Nie
zrozumcie mnie źle, bardzo dużo się na początku nauczyłem, jestem wdzięczny, że
mogłem zapoznać się ze „szmatą” w gronie ludzi, którzy to kochają i nie boją
się podzielić z innymi pasją, zrobiłem krok na przód, ale okazało się, że do
dalszego rozwoju należy usystematyzować, poszerzyć tę wiedzę i zdobyć niezbędne
uprawnienia. To są rzeczy które może wydają się błahe, może się wydawać, że
skoro wiem jak się ciągnie za sterówki i umiem chodzić ze skrzydłem nad głową
wkoło przez 3 godziny to że już umiem; Tak umiem ale mogę umieć więcej, mogę
poznać nowych ludzi, latać w nowych miejscach, w innych warunkach, może zostać
pilotem tandemu, instruktorem? Poznawanie środowiska pilotów- zawodników, czy
po prostu ludzi o których się w tym sporcie mówi daje niesamowitą frajdę i
„kopa” do dalszego rozwoju. Nawet jeden dzień latania z takimi ludźmi uczy
więcej niż rok z kolegami z łąki, którzy latają „wkoło komina”.
Zapomniałem w tym wszystkim dodać, co
dał mi kurs, gdy wybrałem się na niego po roku latania z małej górki. Dał mi
konkretną wiedzę, sprawdził i poszerzył moje umiejętności a przede wszystkim
oduczył błędów, nie mówiąc już o tym, że lataliśmy na kursie u ludzi, którzy
mogli nam z własnej praktyki przekazać o wiele, wiele więcej niż kolega na
górce. Było warto.
Napiszę
jeszcze z innej perspektywy. W moim małym miasteczku na Pomorzu przybywa
entuzjastów paralotniarstwa, w ciągu ostatnich dwóch lat to są 3-4 osoby. My,
osoby po kursie sami na początku próbowaliśmy ich wdrażać w tajniki, bo bardzo
tego chcieli, naśladowali nas podpatrując i nie było problemu, dopóki robili
wszystko jak należy... Problem się zaczął, gdy zaczęli snuć własne teorie na
temat latania, stref, aerodynamiki i mnóstwa innych rzeczy, przy tym mówiąc, że
po co kurs skoro to „tylko” papier a oni już „wszystko” wiedzą.
Zgadzam się, że kurs to dopiero
początek, papier, kwit od którego wszystko się zaczyna, ale daje on nowe bardzo
szerokie możliwości i dopiero otwiera drogę tam, gdzie żaden „pagórkowy latacz”
nie dotrze, bo zwyczajnie nie będzie mógł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz