Po złożeniu solówka niespecjalnie chciała pracować. Pierdu pierdu i gasła - po ostatnim locie trzeba było zmienić obejmy i dreny paliwa na nowe. Te niezbyt sobie poradziły w niższych temperaturach. Po tej drobnej renowacji napęd hałasował już normalnie i po nieco dłuższym grzaniu można było lecieć.
Start bez kłopotów - gdy ładnie, równo wieje nawet worek kartofli pójdzie w powietrze bez zbędnych ceregieli. Alpejka, stabilizacja, obrót, palnik, kilka kroków i lecę....
Warunki takie sobie. Mgliście że miejscami na wysokości 50 metrów ziemia zanika, do tego trzeba zdjąć okulary które momentalnie pokryły się warstewką szronu. W taką pogodę nie warto lecieć gdzieś dalej i wystarcza już samo kręcenie się po okolicy.
Okolica znana, nie ma żadnych wysokich przeszkód, masa pól idealnych do kosiaczenia i jakichś niskich zabaw, co aż prosi się o korzystanie. Pod koniec bawię się jeszcze w konwojery i ślizgawki butami po śniegu by wylądować po niecałej godzinie oszroniony i uhahany jak rzadko kiedy.
Na samym końcu gorąca herbata z cytryną, pogaduchy z właścicielem łąki o komforcie latania i pogodzie, w końcu klamoty do auta i pruję do domu chyba najfajniej podsumowawszy ostatnie lotne dni...
Zazdroszczę <3
OdpowiedzUsuń