Jakoś koło południa niebo zaczęło się przecierać i błękit nieba nieśmiało pojawił się nad głową. Dobrze jest, temperatura nie za wysoka, będzie coraz więcej słońca to powietrze będzie cacy pracować.
Graty w samochodzie, jakieś cieplejsze ciuchy na grzbiet i ruszam. Po drodze zgłoszenie lotu, wysokości itede itepe. Łąka, graty na trawę, grzanie napędu i nieco rozmów z pilotem samolotowym z sąsiedztwa. Start bez problemów, kręcący wiaterek zabrał aż miło. Kilka skrętów tu i tam dla rozgrzewki, ładuję się na 150 metrów i pędzę w stronę Chełmży. Trymery na pół gwizdka i Buran rwie do przodu. W powietrzu nie ma szału. Lekkie rodeo i normalne o tej porze bujanie "góra dół". W duszy dziękuję sobie za przezorność i doświadczenie w lataniu swobodnym. Te kilka wyjazdów z typowo swobodnym termicznym lataniem teraz się przydało. No i nie ma strachu, w końcu o to chodzi.
Im dłużej jestem w powietrzu, tym udaje się wyłapać coraz lepsze noszenia. Dwa, trzy metry właściwie bez problemu, zdarzają się też szpile po cztery, ale staram się pokręcić i odpuścić, nieco stracić i znów odnajdywać. Podstawy są nisko i lot wygląda jak skoki przez przeszkody. Coś tam wykręcę i po jakimś czasie zjeżdżam w dół. Solo trzymam na minimalnych obrotach, bo nie sztuką jest mielić śmigłem w duszeniu. Chodzi by je wyłapywać i wciąż lecieć do przodu w obranym kierunku. Chełmżę omijam od wschodu i grzeję w stronę Wąbrzeźna. W połowie drogi zmieniam plany i postanawiam zrobić mały trójkącik "łąka, Lisewo, Stolno". Termika jednak słabnie i na dokładkę pojawia się wiaterek. Słaby, bo słaby ale wiatrakami kręci że hej.
W efekcie trójkącik kończę nie zwracając uwagi na mijane kominy, schodzę niżej i już tak pędzę nad polami w kierunku domu. Czas lotu dobija do dwóch godzin i zaczynam czuć, że w dobrych sprawdzonych rękawiczkach Polednika moje łapki nieco marzną. Dla rozgrzewki kręcę kilka bączków i odpuszczam zupełnie trymery, puszczam sterówki i opuszczam ręce. Buran pędzi i z rzadka muszę korygować kierunek. Sterowanie kulkami fajna rzecz. Chełmża, dom, kilka przelotów nad miastem, nieco gapienia się na kajakarzy na jeziorze grających w "kajak polo". Pruję dalej. Przed piątą chmury zanikają i w powietrzu jest spokojnie. W baku pojawia się za to poziom odpowiadający założeniom rezerwowych trzech litrów.
Powoli zaczynam myśleć o powrocie. Śmigam jeszcze nad okoliczne wioski, nad Nawrą wykręcam w stronę łąki. Prawie trzy godzinki wystarczą na ten dzionek. Ląduję przed piątą z litrem paliwa w baku. Idealnie wyliczyłem plan paliwowy. Co prawda można by się pokusić o kilka zabaw w konwojery, tym bardziej że przyjemnie wiało i nie trzeba by dymać tyle po łące, ale już mi się nie chciało. Do tego pojawił się kolejny znajomy pilot i trzeba było nieco się po udzielać towarzysko. Gadu gadu, składanie, graty do samochodu i jakoś po szóstej jestem w domu, przy Sylwii. Zmęczony i zmachany, ale za to szczęśliwy jak źrebak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz