Jadąc na łąkę nie
spodziewałem się najmniejszych komplikacji. Pogoda jak drut, urlop, nastawienie
konkretne, sprzęt jak malowanie i ogólnie wszystko git. Niestety po przyjeździe na zwykłe miejsce nic już nie było
tak fajne. Łąka tak dobrze znana, oblatana i wykorzystywana od
lat została brutalnie zaorana i nie było innej rady, jak szybkie ogarnięcie
tematu kolejnej dobrej miejscówki. Całe szczęście było jedno takie miejsce
obarczone sporą ilością wad, jednak nie na tyle obciążone, by się nie dało.
Pruje zatem TAM. Formalna zgoda właścicieli jest od dawna więc nie ma żadnych
problemów. Wbijam się na miejsce, trawa maleńka, niezbyt równo, kilka wertepów i totalne zero
wiatru co skutkuje podmuchami z każdej możliwej strony.
Podczas rozkładania klamotów kombinuje jak wystartować i
gdzie w końcu polecieć. Przez zmianę lokacji wystarczająco jestem
wybity z normalnego rytmu tym bardziej, że nowe miejsce do najprostszych nie
należy. Drzewa, budynki, niewielka szerokość, nierówności i krowie placki..
Pojawia się też właściciel łąki, co chwilkę zagadując o różne szczegóły tak
jakbyśmy jeszcze nigdy o tym nie rozmawiali. Fakt, że może nie pamiętać, bo
ostatni raz byłem w tym miejscu dobre dwa lata temu. Prócz tej chwili rozmowy
ze wspomnianego rytmu wybijają mnie kolejne sprawy. Trzy sprawy dokładniej w
postaci dwóch małych dziewczynek z przyjaźnie merdającym ogonem psiakiem. Niby
nic, w końcu dzieciaki są ciekawe, ale coraz trudniej się skupiam odpowiadając
na pytania, odganiając pieska wyraźnie chcącego nasikać na trajkę i dzieciaki
łapiące za skrzydło by sprawdzić jak toto szeleści.
W końcu jakoś całe
towarzystwo się uspokoiło, pies na nic nie nasikał, dzieciaki tez gdzieś
polazły i miałem wreszcie chwile dla siebie. Siadam, grzeje i czekam na
właściwy moment kiedy rękaw odwróci się w moją stronę. Czekam i wciąż kręci jak
sobie chce, powoli mnie krew zalewa, no bo ile można jeszcze? W końcu jest
moment gdy pojawia się cisza. Gaz, lekkie wahadło, kontra, wyrównanie i jeszcze
więcej gazu. Lecę w prawym skręcie. Łeb do góry, odpuszczam gaz i widać
winowajcę. Lekki supełek w tylnym rzędzie powoduje zakręt. Próba wytrzepania
niewiele daje i po dwóch kręgach podchodzę do lądowania bez żadnego problemu.
Tym razem o wiele bardziej drobiazgowa kontrola i znów jestem gotów. Znów
siedzę i znów czekam na odpowiedni kierunek. Drugi start odwlekam
w czasie bo po kilku minutach siedzenia i czekania na rękaw mam dość. Wysiadam,
przestawiam się na inny kierunek, siadam i znów czekam na odpowiedni moment.
Tym razem jestem ustawiony „w poprzek” łąki co znaczy, że do startu musi
wystarczyć dobre kilkanaście metrów. W końcu odpalam, nie tak stabilnie jakbym
chciał, ale nie tak źle by przerywać. Poza tym już mam dosyć bycia na ziemi i
chcę wreszcie polecieć w świętym spokoju zostawić tą całą kołomyje na ziemi.
Niemniej, w końcu pruje wiosenne powietrze do woli i mogę do
woli gapić się na świat z innej perspektywy. Trochę hałasuję po najbliższej
okolicy i ostatecznie grzeję w stronę Chełmna.
Czuć wiosnę, powietrze jest
jeszcze zimne, ziemia wygląda na surową, ale co jakiś czas podnosi mnie wczesna
wiosenna termika. Pojawiły się tez pierwsze bociany, lata jakaś Cessna z
Watorowa i już nad Chełmnem widzę w oddali wojskowego Herkulesa. Na zegarze
trzynasta więc ruch w powietrzu jest zrozumiały i nikogo nie dziwi. Radio na
pokładzie, FIS wie i mogę tu się kręcić do woli.
Lądowanie jestem zmuszony robić na raty. Gdy wróciłem, łąkę
we władanie obrały wspomniane na początku dzieciaki. Bez opieki śmigały „w ta i
we wta” po całej łące i nie było rady, jak tylko wyczekać na dogodny moment by
nikomu nic się nie stało. Problem z nimi był taki, że gdy wypatrzyły jak się
zniżam wybiegały w miejsce akurat wybrane do lądowania. Tak jakby celowały
specjalnie. W końcu chyba się znudziły, bo jakimś cudem udało mi się je zmylić i
wylądować, przejechać przez dwa krowie placki by ostatecznie zatrzymać się na
samym skraju łąki.
Lądowanie było udane, choć dopiero po chwili, gdy obskoczyła
mnie ta mała szarańcza w postaci małych dziewczynek dotarło do mnie jak wiele
zagrożeń niosą ze sobą maluchy zostawione samym sobie.
By w spokoju poskładać sprzęt użyłem fortelu w postaci dwóch
paczek żelków, które skutecznie pochłonęły uwagę dzieciarni. Miśki Harribo jak
się okazało czynią cuda i są wielce przydatne podczas latania, nie tylko by
nimi ciepnąć z nieba…..
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz