Kilka dni temu skrystalizował się plan na dość daleki wyjazd i latanie w całkowicie innym krańcu Polski. W perspektywie kilkugodzinna podróż, nieznany teren i realia tamtych stron. Ostatecznie z owego "dalekiego planu" nic nie wyszło. Niezależne sprawy wzięły górę i zostaliśmy z dosyć luźną niedzielą i całkowicie pozmienianymi planami.
Pogoda jak drut - słaby wiatr i zero opadów. Możliwe zamglenia i zachmurzenie, do tego temperatura w okolicy zera, więc idealnie jak na tą porę roku. Kilka telefonów, kilka rozmów i przed południem wystrzeliłem z domu, tankując po drodze na "zaprzyjaźnionej stacji Orlen" i zgarniając Marka do towarzystwa. Startowaliśmy jakoś koło dwunastej. Plan na godzinny lot do Chełmży, potem zależnie od nastrojów i ciepła. Jak zmarzniemy to powrót, jak nie, to się zobaczy "po drodze".
Startowałem jako drugi i pomimo idealnie do startu wiejącego wiatru coś mi nie szło. Jakiś taki powiew się pojawił, na który Buran posłusznie zaklapił, potem mnie przydusiło i gdy już myślałem, że trzeba będzie powtórzyć, to mnie ładnie posłusznie zabrało. Dziwnie, ale tak to jest jak wieją cztery metry i co chwilkę jakieś szkwaliki.
Ostatecznie wszystko ładnie wyszło i w końcu znów byłem w powietrzu. kilka kręgów dla orientacji gdzie czerwony Vox. Nici. Nic nie widzę. Wywołuję radiem, jedynie szumy. Myśli coraz mroczniejsze, że przez ten mój spóźniony start gdzieś sam poleciał i może gdzieś teraz wisi na drzewach połamany albo jeszcze coś gorszego. Po chwili sytuacja się wyjaśnia. Marek jest już nad Chełmżą. Oki. Wciskam speeda i w kilka minut jestem nad miastem.
Dołączam, rozmowa z Sosną, kiwamy sobie. Trochę wariactwa nad domem, jakieś wywijasy i duża utrata wysokości. Po chwili lecimy z Markiem dalej. Kilka kręgów nad miastem, nie zmarzliśmy więc decyzja zapada, że lecimy dalej.
Z bocznym wiatrem popędziliśy nad Brąchnowo, by trochę pokręcić dookoła jednej z coraz liczniejszych w okolicach siłowni wiatrowych.
Potem już gładko - prosto przez Grzywnę, Kuczwały nad łąkę. Dolot pod wiatr, jednak bez jakichkolwiek problemów. W powietrzu idealnie i gdyby nie zimno najlepiej byłoby nie lądować.
Samo podejście znad drzew na "luzaka", przyziemienie i pokrzepiająca gorąca domowa kawa. W powietrzu nieco ponad godzina. Super, choć w palcach czuć drobne igiełki. Krótkie rozmowy i jest decyzja. Polecimy jeszcze gdzieś, tylko trzeba uzupełnić paliwo w napędach i naszych zmrożonych ciałach. Gorąca "domowa" kawa z termosu czyni cuda. Kilka technicznych spraw się powyjaśniało - to norma gdy jest chwila by pogadać o sprzęcie, lataniu i technice jakiej nie da się pominąć przy naszym sposobie latania.
Kolejny start około drugiej. Tym razem plan na lot w przeciwnym kierunku - nad A1, potem gdzie nas oczy poniosą, z założeniem, by wrócić i wylądować maksymalnie koło trzeciej. Ostatecznie nikomu nie chce się pakować, gdy jest już ciemno.
Po drodze znowu kilka fajnych miejsc. Mijamy pustawą autostradę, zaczepiamy o Kamionki i jezioro, lecimy dalej aż w okolicach Wielkiego Rychnowa spotykamy pociąg towarowy. Maszynista pokiwał, więc popędziliśmy razem przez kilkaset metrów
Potem składanie sprzętu przetykane kolejnymi kubkami gorącej kawy i w ostatnich chwilach dnia powrót do domu. Ponad dwie godziny w powietrzu, dwa udane ciekawe loty dały takiego kopa, że humor od niedzieli jest wyraźnie wyśmienity. Idealna latający dzień na naładowanie akumulatorów przed dłuższymi okresami pluchy, zimna, opadów i tego wszystkiego, co oferuje późna jesień i wczesna zima.....A jak się do tego dołoży pyszny domowy obiad jakim mnie uraczyła Sylwia to już w ogóle gęba mi się uśmiecha i cieszę się jak mały dzieciak z powodu tej ostatniej niedzieli...
Super relacja z fajnymi zdjeciami! Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń