niedziela, 30 czerwca 2013

Royal India Toruń.....

   Niedziela zupełnie nieoczekiwanie zaowocowała wypadem do Torunia. Z zaplanowanego żużlowego kibicowania wyszły nici i padł pomysł, by uderzyć na obiad gdzieś na toruńska starówkę. Czasami tak mamy, ze lubimy odkryć jakieś ciekawe miejsce, wcześniej nieznaną knajpkę, by nasycić się do woli nowymi smakami, zapachami i wrażeniami.
   Nieco dreptania Szeroką, drobne wahania przy nowych kebabowniach, kilka mało zachęcających lokali i ostateczny wybór na restaurację ROYAL INDIA. Takich smaków jeszcze nie próbowaliśmy i choć knajpa jest gdzieś głęboko wciśnięta w piwnicę bocznej uliczki, a ceny stosunkowo wysokie decyzja zapadła. Idziemy, spróbujemy, zobaczymy i ocenimy. Jak będzie cacy to będziemy wracać, jak nie to trudno.
   Po wejściu wrażenia średnie. Ogólnie ciemnawo, a bogactwo kolorów tak kojarzone z Indiami  rozświetlają jedynie jakieś słabe lampki. Do tego trochę dodatków "z klimatu", jakaś spokojna muzyka w tle, nieco stolików i bar z kelnerkami poprzebieranymi w jakieś spodnie pumpy itp. Pierwsze wrażenie na tyle zachęcające, że decydujemy zasiąść, spróbować i nasycić nasze kubki smakowe czymś do tej pory nieznanym.
   Grzeczna kelnerka momentalnie dostarczyła karty i po jakimś czasie pomogła zamówić "bezpieczne" potrawy (Murghi Tikka Masala i Keema Mutton) na początek naszej przygody z indyjskim smakiem. Jedzenie podano w metalowych miseczkach ze zdobieniami, podgrzewanych z dołu. Za dodatki robił ryż basmati i indyjski chlebek.
   W miarę jedzenia nasze miny zrzedły. Masala okazała się sosem pomidorowym ze śmietaną i kilkoma kawałkami kurczaka z odrobiną przyprawy, o cielęcinie nie warto wspominać. Indyjski chlebek szału nie zrobił, a ryż już zupełnie nam nie smakował i gdyby nie nadmiar sosu pomidorowego pewnie w ogóle byśmy go nie ruszyli. Do tego rachunek opiewający na prawie siedem dych i już zrozumieliśmy, że zaliczyliśmy wtopę, klęskę i nie będziemy chcieli tam wrócić. Choć obsługę zaliczymy na plus pierwotne uczucia ciekawości zostały zamienione na wrażenie, jakby ktoś nas wydymał. Bo za te pieniądze wolimy zjeść gdzie indziej i do ROYAL INDIA nie chcemy wracać....


sobota, 29 czerwca 2013

soboty ciąg dalszy....

   Po Plazie Starówka przywitała nas rozwrzeszczaną grupką niezadowolonych z pod szyldu Kongresu Nowej Prawicy drepczącej w okolicach pomniku Kopernika. Narobili krzyku, hałasu i aż dziwne, że było ich tak niewielu, nawet pomimo faktu, że był pośród prezes KNP Janusz Korwin-Mikke. Takie prawa demokracji, że ci z lewa i prawa mogą dreptać, protestować i obnosić się akurat z takimi, a nie innymi poglądami.


   Jakoś przebiliśmy się przez tłum ciekawych owej demonstracji i trafiliśmy na kolejna przeszkodę - biegających z wężami strażaków. Było na co popatrzeć oj było.
   Miasto Toruń to gospodarz piątej już edycji Mistrzostw Toughest Firefighter Alive Husqvarna Poland 2013. Oczywiście aparat w ruch i owocne łowy w pstrykaniu wyczynów ludzi zasługujących na miano herosów XXI wieku. Nie ma co się dziwić, że Straż Pożarna jako służba mundurowa w naszym kraju cieszy się największym zaufaniem społecznym, że ludziska lubią strażaków, a ci odpłacają się konkretną robotą gasząc nasze pożary, ratując podtopione piwnice, zdejmując z drzew zagonione tam kotki i pomagając każdemu potrzebującemu, w trudzie, znoju i ciężkich warunkach.
   Zawodnicy, którzy zawitali do Torunia to nie byle kmiotki z wiejskiej OSP często kojarzeni jedynie z nawalankami pod remizą, a prawdziwi profesjonaliści, bez wątpienia najlepsi z najlepszych, najtwardsi i najsilniejsi z grona ludzi gotowych pomóc każdemu potrzebującemu.
   Obsada międzynarodowa, konkurencje konkretnie ciężkie, a to, co wyrabiali na "torze" zawodnicy to już mega konkret. Ja się męczę biegając z napędem, paląc starty czy marudząc na wagę tego całego cholerstwa. Oni biegali dźwigając o wiele więcej, biegali szybciej, sprawniej i do tego mieli czas na odrobinę uśmiechu. Wielki szacun, czapki z głów i garść fotek, które nawet w części nie odzwierciedlają tego, co można było zobaczyć :
















   działo się jeszcze wiele innych rzeczy i trzeba przyznać, że Starówka tętniła mocno życiem. Trudno wszystko opisać po kolei. Najzwyczajniej blog pękałby w szwach, od tego, co jeszcze robiliśmy, co widzieliśmy, jedliśmy i czego spróbowaliśmy. Działo się dużo, nachodziliśmy się konkretnie i nawet na sam koniec udało się zajechać na lotnisko aeroklubu pomorskiego, by podejrzeć startujące do ostatniego zawodniczego lotu balony. A że baloniarze nie do końca dogadali się z pogodą, złapali opóźnienie i na ich start już nie mieliśmy mocy czekać. Zobaczymy za rok....

odlotowe powitanie wakacji....

   Jakiś czas temu wpadł nam w oko plakat reklamujący imprezę promującą jedno z toruńskich centrów handlowych. Plaza to miejsce w Toruniu odwiedzane przez nas dosyć często, więc w sobotni poranek nie było innej opcji jak zapakować się do cytrusia i ruszyć na spotkanie planowanych atrakcji.
   Na pierwszy ogień poszło spotkanie z Wojciechem Cejrowskim znanym z niezachwianej prawicowej religijności i śmigania na bosaka pośród różnych dzikich ludzi. Facet pisze ciekawie, ma swój styl i choć czasami niektóre poglądy bywają dyskusyjne, na pewno jest postacią nietuzinkową. A jak trafia się okazja spotkać takiego "oko w oko" nie można odpuścić.
   Dwie książki w rękach do podpisu, dwadzieścia minut czekania i w końcu udało się chwilę porozmawiać. Podpis tylko na jednej, druga odpada cytuje: "tego ścierwa podpisywać nie będę". Jak to zwykle bywa z postaciami publikującymi różne rzeczy, obracającymi się w świecie dziennikarzy, redaktorów i innych pismaków panowie się pokłócili - nie podpisuje i kropka. Bywa i tak. Na dokładkę pyknęliśmy kilka fotek. Żeby potem nie było...







   Impreza reklamowana była jako "odlotowe powitanie wakacji", jednak z akcentów lotniczych złapaliśmy jedynie statyczną wystawę  modelarską (plastiki + modele RC) oraz zaparkowany przed głównym wejściem aeroklubowy szybowiec. Zatem bez szału.



   Na plakacie widniało jak byk, że mają być jeszcze jakieś pokazy lotnicze, ale głębiej w ten temat już nie wnikaliśmy. Za dużo się w Toruniu dzieje ostatnio, by przekopywać, szukać i fedrować temat w poszukiwaniu jakiejś bliżej nieokreślonej informacji. Jeszcze krótka przerwa na kawę, drobne zakupy i polecieliśmy dalej zanurzyć się w sobotnim zgiełku toruńskiej Starówki....

wtopa w Kowalewie...

   Wracając ostatnio z latania rozdzwonił się telefon. Dzwonił jeden ze znajomych pilotów z przypomnieniem propozycji latania nad piknikiem zorganizowanym przez gimnazjum w Kowalewie Pomorskim. Cho-le-ra, zapomniałem zupełnie, do tego w piątek pracy dużo i ogólna niewiadoma odnośnie popołudnia. Pogaduchy i ustalenie decyzji na poranek. Ostatecznie wszystko się ułożyło, czas był, pozytywna decyzja też i w piątkowe popołudnie popędziłem do Kowalewa, wspomóc znajomych w prezentacji naszego sposobu na życie.
   Po drodze pozytywna przerwa - spotkałem znajomego pilota, który na ten dzien jednak miał nieco inne plany - popołudniu startuje z Pływaczewa, czyli pięknych, równiuteńkich, super skoszonych hektarów łąk na każdy możliwy kierunek. Pojawia się zaproszenie na kawę i pogaduchy, niestety umówiony jestem, to pędzę dalej i rezygnuję. Kiedy indziej....
   W końcu udało się dotrzeć do wspominanego gimnazjum. Rozstawiona skromnie jedynie trajka Czesława i Osa Sławka. Nieopodal leżą dwa glajty. Poza tym nuda, nikt nie podchodzi, stoimy niczym w klatce pomiędzy płotami skutecznie oddzielającymi nas od publiki. Robimy trochę za zwierzaki w ZOO.
   Zjawia się "Jarek krzyżak" i rozdaje nam "zrzuty cukierkowe". On nie będzie latać, idzie gdzieś z rodziną, potem jakieś picie czy coś...Dostawiam solówkę. Pojawiają się nieliczni ciekawscy, z których co drugi melduje"spadochroniarz jestem wie pan ?". Taaa pewnie. Ogólnie nuda. Po bezsensownie straconej godzinie zawijamy na pobliską łąkę, by odpalić i choć trochę pohałasować nad ludźmi.
   Łąka to zbyt dobre określenie. Po prawdzie, to jakieś wąskie pole skoszonej kukurydzy zarośnięte trawą i najeżone wystającymi z ziemi kikutami dawnych roślin. Nieco podmokłe, długie, wąskie, z górką, sporawymi wertepami i najgorszym, co może się pojawić koło łąki - linią energetyczną wzdłuż najdłuższego z boków. Na dokładkę zero wiatru, a te skromne resztki podmuchów termicznych wymuszają start z najniżej położonego rogu, akurat pod górkę, przez wertepy i wprost na wspomnianą linię.
   Cholerny niefart i maksymalnie hardkorowe miejsce powodujące, że paralotniarstwo to sport wysoce ekstremalny. Pojawia się myśl, by czasami nie wynieść się w diabły do Pływaczewa, bo "to tutaj" przecież żebranie o wypadek i konkretny problem, jednak ostatecznie zwycięża opcja próbowania.
   Pierwszy odpala Czesław w kierunku "na druty" i pali start. Drugi raz się nie certoli i startuje "z wiatrem" (lub też "domniemanym wiatrem", bo nie wieje już wcale). Tym razem długo jedzie i w końcu jest w powietrzu. Trajka, dobry mocny napęd plus skrzydło klasyczne i leci. Super.
   Z "kąta" pod górkę próbuję ja, ale nie idzie. Za słabo dociągnąłem skrzydło i Buran wali do tyłu. Po mnie próbuje Sławek na jakimś starym klasyku i też zalicza porażkę. Zaczynam się pocić jak mysz i decyduję na start podobny do Czesława. W tych warunkach większa szansa, że się uda - będę biegł nie "pod", a z górki i co najważniejsze, nie będę startował na te przeklęte druty. Jedyny minus to kierunek wiatru, ale gdy praktyczni nic nie wieje, nie ma to aż takiego wielkiego znaczenia.
   Palę kolejny start.. Coraz bardziej spocony rozkładam się ponownie. W tym czasie udaje się wystartować Sławkowi, z problemami, ale jednak. Przypomina mi się, gdy kilka lat temu nie dawałem rady wystartować Actionem, za to klasykiem poszedłem w powietrze od razu. Warunki były jak teraz, klasykiem nie było problemu, ale samostatecznie to już trudniej .....
   Trzeci start był już "prawie". Buran pięknie wstał, rozpędzenie, przyhamowanie i w końcu poleciałem. Daleko niestety się nie udało. Kika metrów ledwo, jak mnie przydusiło, odbiłem się od jakiegoś wertepa, fiknąłem kozła do przodu i kolejny start zakończył się niepowodzeniem.
   Strugi potu i kolejne przygotowanie do startu. Tym razem w dokładnie tym miejscu, z którego udało się wystartować Sławkowi. Po powtórce ze startu nr. 3 (wejście glajta nad głowę, pełen gaz, rozpędzenie, przyhamowanie, powrót na ziemię/ tym razem bez wywrotki) było pozamiatane.
   Cztery spalone starty, litry potu na grzbiecie i konkretne przekleństwa na ustach. Na tą dziwaczną łąkę, na tą górę i wertepy, na te przeklęte druty, na totalny brak wiatru, na to, że nie pojechałem do Pływaczewa, na tak startowanie po nocy, no i oczywiście największy nerw na siebie....
    Ech, pakowałem się jak pies z podkulonym ogonem obiecując sobie, że już nigdy nie będę próbował startować z tak nędznej miejscówki i w tak beznadziejnych warunkach. Bezsensowne bieganie i głupia strata czasu, że o braku latania nie wspomnę....
  

piątek, 28 czerwca 2013

tym razem z balonami...

   Wczorajszy dzień był pierwszym dniem 4 Toruńskich Zawodów Balonowych i dzięki sprzyjającym warunkom udało się polatać pomiędzy startującymi tam załogami. Trochę się ociągali i trzeba było czekać w powietrzu, jednak gdy w końcu wystartowali widoki wynagrodziły dobrą godzinkę czekania nad okolicą Łysomic. Poniżej kilka zdjęć jak 4 Toruńskie zawody Balonowe wyglądały z naszej perspektywy :











poniedziałek, 24 czerwca 2013

żniwo wypadków....

   Wczoraj w telewizorni napisali w jednym z kanałów, że w okolicy Oleśnicy, podczas pikniku lotniczego zdarzył się wypadek paralotni. Dwóch ludzi z obrażeniami, z czego jeden wymagał transportu "śmigłem". Szybkie wejście w temat i sprawa się wyjaśniła - rozwaliła się nie paralotnia, a motolotnia, nie w trakcie pikniku lotniczego w okolicy, a podczas lotu zupełnie prywatnego. Uff, kamień z serca, że to nikt z naszych, że przeżyli i że prawdopodobnie się wykaraskają, do tego lekki nerw na tępych dziennikarzy znów nie potrafiących napisać prawdy. Rozumiem, gdy piszą pod konkretnych polityków to koloryzują i wręcz kłamią, ale tego żeby pisząc o tym wypadku nie odróżniać motolotni od paralotni trzeba być debilem. Taka rzeczywistość niestety.
   Nawiązując do owego wypadku trzeba znów dopisać kilka słów o jeszcze jednym, tym, który wydarzył się jakiś czas temu. Kolega, który wypakował w drzewa w efekcie lądując na drutach nie ma już dłoni. Choć na początku się wydawało, że będzie dobrze, to się nie udało i lekarze musieli podjąć taką, a nie inną decyzję. Nie chcę pisać o przyczynach, nie będę wchodził głębiej w tą sytuację i poniżej jedynie przypomnę kilka rzeczy, o których tak wielu z nas zapomina. Zapominamy i bardzo często nie myślimy o bezpieczeństwie, o tym co może się stać, w jakim momencie "kariery pilota" jesteśmy i czasami wręcz bezsensownie ryzykujemy.
   Po pierwsze wielu tzw młodych pilotów ledwie potrafiąc wystartować myśli, że już są wspaniali i wszystko im się zawsze uda. Był taki przypadek rok temu wiosną, gdy jeden taki cwaniak świeżo po kursie myślał, że od razu będzie umiał latać trajką. Życie się upomniało i ksiądz od razu był trup. Śmierć szybko się upomniała i niestety będzie szybko się będzie upominać jeszcze niejednokrotnie o ludzi wręcz proszących się o wypadek. Gdy się niewiele potrafi znacznie bezpieczniej jest ćwiczyć, uczyć się i zdobywać doświadczenie pod okiem kogoś, kto ma pojęcie, kto podpowie, zwróci uwagę na błędy i odpowiednio pokieruje człowiekiem w kierunku długiego, bezpiecznego i mądrego latania.
   Wszyscy chyba wiedzą, że są piloci, którzy nauczyli się się sami, gdzieś na łące od kolegi, latający bez tego całego zaplecza teoretycznego, bez wiedzy o pogodzie, bez umiejętności, często potrafiący wystartować, wylądować i latać, jednak nie potrafiący niczego poza tym. Latanie nie znosi dróg na skróty i czasy pionierów dawno już minęły. Dziś trzeba choć liznąć odrobinkę aerodynamiki, umiejętności radzenia sobie z problemami, czy chociażby określenia pogody zdatnej do latania. Odrobina wiedzy pomoże i choć bez niej da się latać, to raczej z marnymi perspektywami.
   Takie rzeczy to podstawa, jednak gdy się komuś spieszy, to wspomniana wcześniej kostucha okaże się jeszcze szybsza. Tak to już jest, że często właśnie tacy nieopierzeni piloci popełniają najwięcej błędów, takich za które potem płacą kalectwem, zdrowiem i życiem.
   Kolejną przyczyną wielu wypadków jest nikłe doświadczenie, przez które popełnia się błędy już na etapie planowania latania, zakupu sprzętu i określenia własnych umiejętności. Kupuje się często sprzęt zupełnie nie przeznaczony dla początkującego pilota.
   Wielu sobie poradzi z przesiadką ze skrzydła szkolnego na jakąś zawodniczą żyletę. W lataniu swobodnym skrzydło od razu pokaże i uzmysłowi delikwentowi, że nie tędy droga. Przy PPG może być różnie, ostatecznie lata się w spokojniejszych warunkach, klient się spokojnie wdroży i po jakimś czasie oswoi z glajtem. Stanie się odważny i skrzydełko pokaże "co i jak" dopiero przy jakiejś atrakcji. W takim przypadku skrzydło szkolne nawet nie zasygnalizuje problemu. Wyczynówka zaś sprowadzi na ziemie i poturbuje.
   Ważne jest zdobywanie doświadczenia i podnoszenie sobie poprzeczki. Byle nie za szybko i nie na skróty, bo to zabija i jest przyczyną wielu wypadków.
   Trzecią grupę pilotów "wypadkowych" stanowią ci najbardziej kochający latać nisko. Niskie latanie jest widowiskowe, prawie czuć pod stopami ziemię i napawać się prędkością, a jak się wciśnie speeda to już w ogóle fajnie. Z jednym "ale" - czasami ziemia zaskoczy bliskim drzewem, drutami, pojawi się jakaś klapka  lub napęd odmówi posłuszeństwa i można przywalić na pełnej prędkości. Dalej wiadomo - połamane giry, rączki, albo jeszcze coś gorszego. Czasami śmierć lub trwałe kalectwo. Po co ? Zupełnie bez sensu.
   Znam kilku takich lepiej czujących się na niskiej. Gdy się lata dużo, daleko, ma się doświadczenie, zna się teren to czemu nie ? Ale trzęsie mnie, gdy widzę ludzi ze znikomym doświadczeniem, w obcym miejscu kręcących bączki miedzy chałupami na wsi. Wiocha do kwadratu i wypadek na życzenie....A wystarczy pomyśleć nieco o wysokości i mieć w razie problemu odrobinkę czasu na reakcję, rzucenie paki czy wybór miejsca do lądowania.
    Są jeszcze piloci tępi do kwadratu, nie dosyć, że nie nauczeni latania, bez doświadczenia, to jeszcze świadomie olewający takie podstawy, jak latanie w kasku czy na sprawnym napędzie. Nieważne, że coś odpada lub jest luźne, przecież nie odleci daleko. To tacy "wystartuje i będzie dobrze". I to tacy najczęściej giną. Z prostych głupich banalnych przyczyn z których najczęstszą jest ich własna głupota.
   Na wiele rzeczy, widowiskowych, dających adrenalinę przychodzi w karierze każdego pilota odpowiedni moment. Gdy ktoś chce za szybko, za dużo osiągnąć, momentalnie zostaje sprowadzony do parteru w sposób brutalny i bolesny. Doświadczenie, umiejętności i myślenie jeszcze nikogo nie zabiły. Wręcz pomogły pożyć dłużej. A o to chodzi.
   Oczywiście większości wypadków nie sposób przewidzieć, ale gdy tylko można zminimalizować trzeba to robić. Nikt z nas nie jest niezniszczalny, napędy psują się w najmniej oczekiwanym momencie, powietrze też potrafi zaskoczyć i o wypadek właściwie nie jest zbyt trudno. Jednak samemu się podkładać to głupota do kwadratu i bezsensowny problem. Przecież chodzi o to by latać jak najwięcej, jak najdłużej, najbezpieczniej i najmądrzej, a nie głupio podkładać się śmierci tylko czyhającej na dogodny moment......

weekend wcale nie wycieczkowy...

   Ostatni weekend był nieco dziwaczny. Upał,
niemiłosierna parówa w sobotę i niedzielna huśtawka pogodowa z burzami w tle. Dużo kilometrów nastukane samochodem w celach przeróżnych i właściwie żadnej wycieczki lotniczej. Bo jak potraktować wiszenie w promieniu 10 kilometrów od jednej łąki przez bite półtorej godziny ? Wycieczka "toto" nie była, bardziej wiszenie nad łąką i mielenie powietrza dla podziwiania widoków. Całe szczęście, że w porywach było nas pięciu w powietrzu, bo inaczej ziałoby to nudą.
   Przez to, że ostatnio latania naprawdę dużo się zrobiło zaczyna się chcieć czegoś więcej, jakiegoś dalszego lotu, czegoś ambitniejszego, jakiejś dłuższej trasy czy bardziej termicznego latania. Ostatecznie latanie to latanie i nawet świdrowanie nad łąką w kółko jest fajne. Tyle, że czasami chce się odrobinkę więcej.
   W niedzielę też miało być latanie, ale z tego nic nie wyszło. Gdyby wstać rano pewnie dałoby radę. Później było już pozamiatane. Około trzeciej przetoczyła się burza, nieco popadało i gdy "już, już" wydawało się, że będzie git, przyszła następna obficie wszystko mocząc. Trzeba było siedzieć w domu i z latania wyszły przysłowiowe nici. I może dobrze - był dzięki temu czas na kilka innych spraw, a człowiek bezsensownie nie ryzykował.....

czwartek, 20 czerwca 2013

miało być Mlewo, wyszedł zlot gwiaździsty...

   W środowe popołudnie ustawiliśmy się na wspólne oblatanie nowo odkrytego miejsca w Mlewie tuż przy autostradzie A1. Na miejscu okazało się że owszem, łąka cacy, pięknie skoszona, długa jak piorun, jednak posiadająca jedną zasadniczą wadę - druty po wschodniej stronie. A akurat z tego kierunku wiało. Start z nóg raczej bezproblemowy, jednak dla trajki może być to już przeszkoda nie do przeskoczenia. Krótka burza mózgów i jest decyzja zmiany miejsca na Pływaczewo, gdzie ponoć zalegają hektary pięknych, równych łąk, na wszystkie kierunki, bez drzew, drutów i innych tego rodzaju zbytków.
   Kilkanaście kilometrów z coraz gorszymi drogami, asfalt, dziurawy asfalt, utwardzona gruntówka i na samym końcu konkretna kurzawa z wyschniętej na pieprz polnej drożyny. Ale łąka super, właściwie kompleks łąk, bo gdzie by głowy nie odwrócić widać było hektary pięknie przystrzyżonej trawy. Do tego żadnych drutów i gdzieniegdzie jakieś drzewo majaczące w oddali. Cacy bajunia.
   Żeby nie było tak kolorowo - gdy się zaczęliśmy rozkładać pojawili się zmotoryzowani miejscowi chcący zebrać leżące nieopodal wyschnięte siano. "Najstarszy z Nich" podjechał do nas i od razy na ostro rzucił wiązankę : "wypierd..ać z mojej łąki", "kto was wpuścił" itd. Konkretnie wkurzony facet ostatecznie jednak odpuścił i problem zniknął. Grzesiek załatwił sprawę - nie wiem jakim cudem, bo przyznać trzeba we mnie też już nerw wstąpił. Taka trochę nerwówa.
    Miejscowi zebrali co mieli zebrać, łąki czekały, po hektarach chodziły bociany, a w oddali przeleciał nisko wojskowy Hercules. No tak - niedaleko jest przecież droga lotnicza. W powietrzu trzeba się pilnować i nie będzie miejsca na bezmyślne latanie gdzie popadnie....


   Start bez kłopotów. Wiaterek ok 3 metrów wiec po kilku krokach i lekkim przygazowaniu pięknie zabrało. Pod wiatr z prędkością wyścigowego ślimaka, ale nie tak znowu źle. Po prostu latanie pod wiatr.
W pewnym momencie słyszę w radyjku, że od pólnocy leci Hercules. Jest na tyle daleko, że nawet nie poczuję. Ale na tyle blisko, by móc powiedzieć, że latałem przy Herculesie. Fajne uczucie.
   Po jakimś czasie startował Tomek i próbował Grzesiek na trajce. Trzy próby w plecy. Powoli coraz więcej glajtów w powietrzu.



   Trochę kręcenia się po okolicy i decyzja by polecieć do Wałyczyka - to zaledwie kilka kilometrów, a miejsce dosyć fajne.
   W Wałyczyku o tej porze hulał wiatr, łąka pusta, nieco kiwania gościnnemu gospodarzowi i powrót w stronę "naszego" lądowiska. Po drodze mijam Czesława pędzącego ze swoją trajką na miejsce, gdzie zamierzałem zastać go na starcie. Kiwamy. No fajnie, będzie startował więc szansa jest, że w powietrzu tez się miniemy. Lecę dalej. Grzesiek ostatecznie startuje i słychać w radyjku jak wielką ma radochę. I wcale się nie dziwię - latanie dostarcza mnóstwo frajdy, zwłaszcza gdy się spali kilka startów. Super, że poleciał. Zasłużył tymi startami.



 
   Nad łąką nuda, w baku paliwa na dobrą godzinkę, wiec trzeba zdecydować co dalej. Ok. Pędze do Kowalewa i potem się zobaczy. Pod nogami w pewnym momencie widzę fajną dorodną łąkę przy głównej drodze z rozkładającym się napędziarzem. Zejście niżej, ok, już wiadomo. Rozłożone Revo mówi wszystko. Jeden z miejscowych pilotów będzie latał z nami. Kiwamy sobie i pędzę dalej. Kowalewo z góry, szeroki zakręt i przez radyjko wzywa mnie wciąż rozradowany Grzesiek proponując wycieczkę nad Jego dom. Oki oki, polecimy, pomachamy i jak da radę cyknę kilka zdjęć. W końcu to konkretna frajda polecieć nad dom i pomachać najbliższym. Trochę żal, że jest wiaterek, bo polecieć do siebie i pomachać Sylwii nie mam już szans. Nie przy tej ilości paliwa i późnym starcie.

 
   Powrót wyraźnie z prędkością dobrej wyścigówki. Na miejscu pojawił się Czesław, który, gdy my hałasowaliśmy w okolicach Kowalewa odpalił u siebie i przyleciał w odwiedziny. Lądowania. Cześć cześć, co słychać i ogóle pogaduchy. Niedługo po Nim pojawił się jeszcze jeden "przyjezdny". Kolejne lądowanie, kolejne pogaduchy. Zrobił się taki mały "zlot gwiaździsty" i zapanowała fajna atmosfera ludzi związanych pasją do tekstylnego latania. Słońce było jednak coraz niżej i trzeba było się poskładać. Oczywiście trochę to trwało, bo jak zawsze, gdy się zbierze kilka osób każdy coś tam opowie, zapyta, uściśli i czas pędzi po wariacku. W końcu jednak komary zrobiły się zbyt męczące i skutecznie nas wygnały z łąki. Miało być Mlewo i latanie "u siebie", a był oblot nowych ogromnych hektarów w Pływaczewie uwieńczony zlotem gwiaździstym o zasięgu regionalnym. Super.
  

środa, 19 czerwca 2013

latanie z balonami...


    Jeszcze tydzień i będzie okazja polatać pomiędzy balonami podczas 4 Toruńskich Zawodów Balonowych. Impreza ta potrwa w dniach 27-30 czerwca i jest jednocześnie mistrzostwami Polski juniorów. Trudno określić jeszcze kierunek poszczególnych lotów oraz miejsca startów, jednak jest spora nadzieja, że pod naszym niebem przedefiluje majestatycznie trzydzieści balonów....
   Na koniec oficjalna strona zawodów/wszelkie szczegóły TUTAJ, a właściwy program zawodów TUTAJ.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

PINKA

   O tym, że pies najlepszym przyjacielem człowieka jest wiadomo nie od dzisiaj. I tak, jak utarło się to powiedzenie wiadomo także od dawna, że ludzie często gorsi są od najgorszych bydląt. Choćby tylko z tego powodu, że potrafią najzwyczajniej ględząc brednie o moralności wywieźć swojego najlepszego przyjaciela do lasu, zostawić gdzieś przy drodze i przywiązać na sznurku do jakiejś gałęzi.
   Widać to wyraźnie zwłaszcza w okresie wiosennym i letnim kiedy szanowne społeczeństwo rusza na wakacje, kiedy robi się cieplej i tzw ulubiony futrzak zaczyna przeszkadzać patrząc tymi swoimi dużymi ślepiami w oczekiwaniu na dobre słowo, odrobinę zabawy czy michę z jakimś smakołykiem. Dzieciak się znudził, rodzice chcą na wakacje to zwierzu spadaj. 
   Dzieje się tak często z różnych powodów - a to ktoś nie przewidział, że akurat ta "zabawka" jest żywa, że o zwierzaka trzeba dbać, że trzeba odpowiednio wychować, czasami pogłaskać, a czasami wyprowadzić. Ludzie gotowi są brać nic nie dając w zamian, a gdy okazuje się, że jednak za ciężko podołać odpowiedzialności najprościej zwierzaka wywalić, wygnać czy wywieźć gdzieś do lasu. Problem z głowy. Po prostu wyrzuca się i nie wspomina. Tak jest często, częściej, niż nam wszystkim się wydaje. Wystarczy zobaczyć jak bardzo schroniska pękają w szwach, jak wiele psiaków biega samopas i jak często czytamy o ludziach znęcającymi się ile wlezie nad żywymi stworzeniami....
   Życie niektórych zwierzaków dramatycznie się kończy, zdychają tylko za to, że ktoś się rozmyślił czy znudził i już nie chciał, jeszcze inne trafiają do schroniska, do jeszcze innych strzelają jacyś podpici myśliwi i tak naprawdę tylko niektóre z nich mają to szczęście, że los się do nich uśmiechnął....
   Ostatnio spotkaliśmy jednego takiego psiaka. Sympatyczną suczkę PINKĘ, która wreszcie trafiła na porządnych ludzi, ludzi pełnych współczucia, empatii i miłości do zwierząt. Rozumiejących, że świat to nie tylko coraz lepsze samochody, coraz większe telewizory i coraz większe bzdury wymyślane przez polityków. I całe szczęście, że są dobrzy ludzie gotowi pomóc, przygarnąć, pogłaskać za uchem i ofiarować pełną michę zwierzakowi którego ktoś wrzucił, nie chciał, nie wziął odpowiedzialności, a kto wie czy nawet nie okładał jakąś pałą.
   Pinka nadal jest nieufna, nadal nie do każdego podejdzie, jednak gdy tylko poczuje to coś, co potrafią rozpoznać tylko zwierzaki od razu zaczyna się tulić, oczy jej się robią coraz bardziej okrągłe i łasi się tak, że ojej. Nawet hałas napędów jej nie przeszkadza, majtając ogonem olewa to, co dookoła, bo coraz bardziej widzi, że tych ludzi gorszych od bydląt nie jest znowu aż tak wielu, że pieskie życie może być jeszcze całkiem klawe i że odrobina dobra w niektórych zostało......
   My, przy każdej okazji gdy zobaczymy tego zmyślnego psiaka będziemy ją w tym utwierdzać. Choćby tylko dlatego, że pies najlepszym przyjacielem człowieka jest, że PINKA zasługuje na tą odrobinę ciepła i że po prosu fajnym psiakiem jest...Poza tym, to kolejny pies "lotniskowy"; tym razem z Wałyczyka.....