piątek, 31 sierpnia 2012

tuż przed....

   Nadchodzący weekend zapowiada się niezwykle atrakcyjnie. Już jutro ruszamy w okolice Wąbrzeźna, gdzie prawdopodobnie będzie całkiem sporo latania. Prognozy wieszczą całkiem fajną pogodę, zapowiedziała się całkiem spora grupa znajomych pepegantów, więc powinno być całkiem cacy. Niewiele jest takich różnych spotkań integrujących środowisko i dających do tego świetną okazję do wspólnego latania. W wielkim skrócie plan wygląda tak :

Sobota :
Przyjazd w sobotę 1.09.2012 miedzy godz. 14.00 a 16.00
miejscowość Stanisławki (północny zachód od Wąbrzeźna, google maps -  Stanisławki  namiary GPS +53° 19' 37.77", +18° 54' 14.29"
)
Po przyjeździe i ogarnięciu miejsca noclegu latanie nad Dożynkami Gminnymi w miejscowości Myśliwiec. Start z Wałyczyka ( południowy wschód od Wąbrzeźna, google maps - Wałyczyk , namiary GPS +53° 14' 34.91", +18° 59' 9.34")
, potem lotnicza wycieczka po okolicy.
Po lotach kolacja + integracja i nocleg

Niedziela:
Loty poranne dla chętnych 

9.00 śniadanie ( funduje restauracja -współorganizator Festiwalu Wieprzowiny )
Atrakcje naziemne do wyboru :
-łowienie ryb w stawie (własny sprzęt wędkarski) 

-mecz w siatkówkę -Warmińsko-Mazurskie kontra Kujawsko-Pomorskie! :)
-dla chętnych nowoczesny basen ze zjeżdżalnią w Wąbrzeźnie (własny sprzęt basenowy) 

 Pomiędzy 13 a 14 obiad na imprezie - (sponsorowany - podzamek w Wąbrzeźnie )
potem czas wolny i wg ustaleń na miejscu przenosiny na startowisko do Wałyczyka (czekać będzie na nas kawa i swojska drożdżówka / tutaj symboliczna zrzuta dla zawsze gościnnej gospodyni) 

Popołudniowy start do "Grupowego przelotu nad Jeziorem", gdzie będzie odbywać się Festiwal Wieprzowiny. 


   Zapowiada się fajne latanie i całkiem fajny weekend. Kto ma ochotę wpaść i polatać z nami będzie mile widziany. Więcej szczegółów na stronie forum "kujpom teamu" . Prognozy jak wspominałem wcześniej są bardzo fajne, sprzęt już przygotowany, gotowość operacyjna osiągnięta i to właściwie na dziś tyle.....

środa, 29 sierpnia 2012

Swing the Wing.....

Nie ma sensu pisać. Uśmiech na twarzy i Nucleon nad głową mówią wszystko. Dobrego oglądania :


Święto Lotnictwa po mojemu....

   Wczorajszy dzień miał być z założenia kolejnym dniem w życiu. Tymczasem zrobiło się z Niego święto w pełnym tego słowa znaczeniu. Nieważne były oficjalne dyrdymały i przemowy, pomniki, oficjele i orkiestry wojskowe. Ważne, że mogłem poświęcić kilka godzin na wszystkie swoje lotnicze sprawy tak długo odkładane, a na koniec podsumować wszystko fajnym udanym lotem...
   Rano wreszcie zdobyłem uszczelkę pod głowicę do Solo210 i mogłem wreszcie zabrać się za oczyszczenie otworu dekompresyjnego. Ostatnio pojawiły się kłopoty z odpalaniem napędu na plecach i nie było innej rady, jak tylko podjąć męską decyzję o odkręceniu głowicy i udrożnieniu nieszczęsnej dziury. Trochę się tego obawiałem, ale prędzej czy później taka robota mnie czeka.
   Po powrocie do domu chwila na myślenie i decyzja że się wezmę za wszystko co tylko dam radę zrobić. W końcu pogoda piękna, czasu cała masa, więc nie ma co czekać. Samo się nie zrobi. A sprzęt dopieszczać trzeba.
   Na pierwszy ogień poszedł Buran. Trawnik za domem, skrzydło z wora, rozkładanie. Jak wspominałem ostatnio nowa linka dotarła ekspresowo. Naprawdę duży ukłon w stronę Krzysztofa Dudzińskiego i firmy Air-Sport. Dzięki Niemu właściwa linka moment była u mnie. Ale wracając do meritum. Rozkładanie "burka", lokalizacja linki i w końcu dobrałem się do uszkodzonej. Nie będę pisał jak się to robi. To temat na inny wpis...Sama wymiana jest banalnie prosta, jeśli tylko ma się choć mgliste pojęcie o budowie paralotni. Proces wymiany trwał 10 minut razem z dopasowaniem, kontrolą i powtórnym sprawdzeniem czy czasami czegoś nie poplątałem. Potem składanie, Buran do wora, a wór do samochodu. W końcu popołudniu latanie ;)
   Trochę biłem się z myślami czy jednak zabierać się jeszcze za czyszczenie otworu dekompresyjnego w mojej solówce. Z jednej strony trzeba w końcu to zrobić, z drugiej lekka obawa czy czasami nie trafię na jakąś "minę", która skutecznie mnie uziemi na jakiś czas. Ostatecznie stanęło na tym, że wezmę się za robotę. Solówka to nie jest szczyt jakiejś wielkiej zaawansowanej technologii kosmicznej i nie powinno być większych kłopotów. A  jak się pojawią to trzeba będzie je rozwiązać. Zapakowałem napęd i ruszyłem demontować do zaprzyjaźnionego mechanika. Stół i dobre narzędzia to podstawa. Zwłaszcza klucz dynamometryczny wielce potrzebny jest. A jak się dołoży wiedzę kogoś siedzącego w silnikach od lat to już w ogóle miejsce było idealne.
   Odkręcanie głowicy i czyszczenie otworu to niezbyt fajna robota. Trzeba mieć trochę wiedzy, umiejętności i zaplecza. Najgorsze, że właściwie nigdzie nie ma porządnych dokładnych informacji "co i jak zrobić", zaś to co jest w sieci często wzajemnie się wyklucza. Jest kilka różnych metod i szczegółów na które warto zwracać uwagę.
   W wielkim skrócie trzeba odkręcić głowicę jakimś porządnym kluczem inbusowym (śruby są miękkie i można rozwalić łby), odkręcić dolną poduszkę i łącznik z tłumikiem. Najlepiej oczyścić wnętrze z nagaru i delikatnie dobrać się do nagaru w nieszczęsnym otworku dekompresyjnym. Delikatnie i cierpliwie. Potem założyć nową uszczelkę (choć niektórzy nie zakładają w ogóle) i dokręcić z odpowiednią siłą śruby mocujące głowicę. Potem podokręcać resztę. Odpalić, sprawdzić śruby, odpalić na dłużej i znów sprawdzić. Polatać i znowu sprawdzić i generalnie sprawdzać co jakiś czas. Uszczelki lubią się prasować i jak ktoś to oleje to potem ma problemy...Nie będę się rozpisywał. W wolnej chwili będzie osobny wpis co i jak, na co uważać i generalnie "jak to zrobić" by było dobrze, cacy i działało. Rozkładanie, czyszczenie, składanie, dokręcanie i te wszystkie kombinacje zajęły mi 3-4 godziny. Pracowite, dobre godziny z uświnionymi rękami. Jednak jak chce mieć się porządek to czasami łapska trzeba ubrudzić. Inaczej się nie da.
   Po tych wszystkich robotach zostało już jedno najważniejsze zadanie. Oblatać całość. W zbiorniku miałem prawie cztery litry, więc idealnie na godzinkę latania.
   Strużal przywitał mnie trawą do kolan. Delikatnie podwiewało wyraźnie w rytm przechodzących kominów. Do startu idealnie. Znów składanie sprzętu i nagroda w postaci równej i miarowej pracy napędu. "No nie jest źle, nic nie rozwaliłem". Buran znów wylądował na trawie i gdy wreszcie się wyszpeiłem przyszedł moment, który miał powiedzieć prawdę. Założyłem napęd, podpiąłem glajta i po dwóch szarpnięciach napęd odpalił. Nie musiałem się mocować, szarpać, zalewać i wreszcie było wiadomo, że czyszczenie otworu dekompresyjnego było konieczne. Tak odpalać to można ;)
   Start bez kłopotów, znów leciałem. Cholernie dobre uczucie być znowu w niebie. Zdarzają się czasami takie loty, gdy się czuje w każdym calu, jak bardzo fajne jest latanie. Niebo w najlepszej postaci.
   Krótki lot nad Strużalem i pognałem do mojej kochanej Sosny, nad dom. Zazwyczaj to pierwsze miejsce gdzie lecę, bo nie ma innej opcji, jak nie zameldować się najbliższej osobie, ukochanej w każdym calu i kimś, kto jest najważniejszy na świecie. Pokręciłem, pokiwałem i ruszyłem dalej.
   Lot był z założenia lokalny na wypadek gdyby jednak coś tam się działo z napędem. Jak się grzebie trzeba być przygotowanym na każdą niespodziankę. Słuch jest wyostrzony, wzrok wygląda łąk dookoła, a lądowanie przygodne prawdopodobne. Nic się jednak nie wydarzyło. Żadna katastrofa nie nastąpiła i spokojnie mogłem oblecieć całą Chełmżę. Napęd sprawował się idealnie, Buran pięknie nosił i nawet popołudniowa termika zdawała się chętnie współpracować. Nosiło dosyć szeroko po trzy i pół metra. Łagodnie, ale stabilnie. Wyborna pogoda i cudne widoki...



   Obleciałem całe miasto, wróciłem na dom. Potem zostało jeszcze oblecieć Strużal, by po czterdziestu minutach wylądować bez problemów na łące. Potem kontrola po locie i składanie sprzętu. Jakoś po osiemnastej wróciłem wreszcie do domu, gdzie święto trwało dalej. Ciasta było dużo. Ale żeby nie było, że samym jedzeniem człowiek żyje pognaliśmy jeszcze do Torunia. Na stacji gdzie tankowaliśmy zagapiliśmy się na małolata wyczyniającego takie cuda z motocyklem, że czasami włos się jeżył. Widać też miał swoje święto, tak jak ja miałem swoje święto lotnictwa....

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

naturalna kontynuacja "Grudziądzkiej wycieczki"....

   Już kilka dni przymierzałem się do zmontowania jakiegoś filmu. Było kilka podejść i ostatecznie wybór padł na materiał skręcony przez Sylwię podczas naszego sierpniowego wypadu do Grudziądza. Wpis odnośnie tamtego lotu już był, poniżej zaś naturalna kontynuacja tamtego wpisu w postaci filmiku. Dobrego oglądania :


niedziela, 26 sierpnia 2012

Jak wymienić uszkodzoną linkę....?

W poprzednim wpisie była mowa o wymianie linek. Takich rzeczy zazwyczaj nie uczą na kursach, nie pokazują na paragiełdach i różnych paralotniowych spotkaniach. Sam proces wymiany jest banalnie prosty i chyba nie ma sensu pisać dokładnie "co i jak", zwłaszcza jeśli są filmiki gdzie dokładnie pokazano wymianę uszkodzonej linki. Dobrego oglądania :


Kontrola skrzydła, czyli kilka słów o linkach...

   Każdy, kto ceni swoje bezpieczeństwo, co jakiś czas musi sprawdzić sprzęt, którego używa. Wiadomo, że przed każdym lotem dokładnie sprawdza się napęd, dokręcenie wszystkich śrub i nakrętek, mocowanie taśm, karabinki, glajta i te wszystkie newralgiczne punkty, mogące sprawić, że kariera pilota zakończy się równie szybko jak się zaczęła.
   Każdy sprawdza po swojemu i w swoim określonym porządku uzależnionym od tego, jaki margines błędu dopuszcza i jak bardzo poważnie myśli o lataniu. Lepiej lub gorzej, dokładniej lub mniej, ale właściwie każdy sprawdza.
   Znamy wielu pilotów i można powiedzieć, że co pilot, to osobna "check lista". Są tacy, którzy sprawdzają wszystko, są tacy, którzy nie sprawdzają prawie niczego nawet latając bez kasku, czy z linkami powiązanymi na supełki. Każdy odpowiada za siebie i robi co chce.
   My postawiliśmy sobie wysoko poprzeczkę wychodząc z założenia, że albo robi się coś porządnie, albo w ogóle. Gdy coś nie pasuje, gdy coś nie działa tak jak powinno, to lepiej sobie odpuścić, naprawić, sprawdzić, dopracować, niż zbytnio ryzykować i samemu prosić się o kłopoty. 
   Bezpieczniej jest minimalizować jakiekolwiek ryzyko. Prosta i klarowna zasada w myśl której, zarówno napęd, skrzydło, jak i inny sprzęt jest nieustannie przeglądany i doglądany na wszelkie strony.
   Dziś machnę kilka słów o skrzydle, bo akurat podczas ostatniej kontroli "wyszła" sprawa, jaka często pilotom umyka. Większość ogranicza się do rozłożenia skrzydła przed startem, kontroli ułożenia linek i w miarę terminowym wysłaniu glajta na przegląd gdzie uprawniona osoba sprawdza przewiewność, linki, symetrię i te wszystkie sprawy, o których na co dzień się nie myśli. Niby to powinno wystarczyć, jednak czasami okazuje się, że to jednak jest za mało.
   Gdy się lata dużo i często, skrzydło powinno być sprawdzane dokładniej, tak, by wychwycić wszelkie możliwe uszkodzenia i mieć pewność, że wszystko "jest cacy". Warto sprawdzić dokładnie "czaszę" i linki, bo łatwo ominąć jakieś drobne uszkodzenie, które w dłuższej perspektywie czasu może skutkować większym problemem. W praktycznie każdym skrzydle czasami zdarzyć się mogą drobiazgi niewidoczne przed startem. A właśnie od takich drobiazgów się zaczyna.
    Każdy chyba widział drobne dziurki w materiale wygryzione przez koniki lub zrobione przez zahaczone gałązki lub inne kamyki. To powszechne obrazki, zwłaszcza w skrzydłach "mocno eksploatowanych". Z zasady sprawdza się często materiał i z reguły wielu zapomina o linkach. Od nich także zależy nasze bezpieczeństwo i to co najmniej w tym samym stopniu.
   Wiadomo, że na olinowanie składa się cała gromada linek pogrupowanych w galerie i rzędy. Każda ma swoje miejsce, wytrzymałość i zadanie. Każda jest inna i każda jest ważna.
   Standardowo przed startem każdy ogląda czy linki nie są splątane, czy taśmy nie są jakoś poplątane i to z reguły wystarcza. Czasami jednak trzeba linkom poświęcić trochę więcej czasu i najlepiej każdą z nich dokładnie obejrzeć, przeciągnąć w dłoni by wyczuć czy oplot nie jest w żaden sposób uszkodzony. Warto na to poświęcić kilka minut co jakiś czas, bo właśnie podczas takiej kontroli okazało się ostatnio, że jedna z linek Burana jest delikatnie uszkodzona.
   Niby nic takiego, drobiazg, lekkie uszkodzenie oplotu, można z tym latać, jednak już w głowie zapaliła się "lampka" przypominająca o bezpieczeństwie. Nie wiem kiedy uszkodzenie powstało, jednak jest i trzeba było coś z tym zrobić. Może inni czują się bezpiecznie z takimi drobiazgami, jednak ja wolę mieć wszystko w idealnym stanie.
   Wtorkowy telefon do Krzysztofa Dudzińskiego (firma Air-Sport) i po chwili krótkiej, rzeczowej rozmowy problem został rozwiązany. Nowa linka dotarła po dwóch dniach. Cała sprawa została załatwiona ekspresowo - prosto, szybko i efektywnie, a "firma" po raz kolejny pokazała się z najlepszej strony. Pozostało wymienić, ale to nie powinno sprawić problemu. Najważniejsze, że podczas zwykłej rutynowej kontroli udało się wychwycić uszkodzenie i skutecznie pokazało, że dosyć częste dokładne kontrole sprzętu są potrzebne. Kto tego nie robi niepotrzebnie i głupio ryzykuje, a przede wszystkim prosi się o wypadek w najbardziej debilny sposób.

piątek, 24 sierpnia 2012

w Polsce też jest fajnie.....

   Wielu znajomych latem zasuwa do Bassano, na Lijak lub w podobne miejsca, by choć trochę polatać swobodnie i przypomnieć sobie jak "to jest". To świetne kultowe miejsca, wielce przyjazne paralotniarzom i właściwie wypada choć raz w życiu zobaczyć jak tam się lata. Niestety wielu zapomina, że w Polsce też mamy góry i że tu też można świetnie polatać swobodnie. Na "zachętę" poniżej wrzucamy film opublikowany kilka dni temu na YouTubie. Dobrego oglądania :


środa, 22 sierpnia 2012

aeroklubowo....

   Wczoraj najzupełniej niespodziewanie i totalnie spontanicznie pojechaliśmy na lotnisko...Aeroklub Pomorski w Toruniu zadziałał :

















niedziela, 19 sierpnia 2012

sobotnia wyprawa do Grudziądza.....

   Już od dawna mieliśmy zaproszenie do Grudziądza. Wcześniej nie wychodziło, bo coś tam zawsze stawało na przeszkodzie. A to brak pogody, a to czas, a to jeszcze coś innego. Jednak po czwartkowym lataniu w Wałyczyka jasne stało się, że w końcu trzeba będzie się zapakować i ruszyć do "sąsiadów", zobaczyć jak wygląda tamto "niebo" i jak tam się lata.
   Wybór padł na sobotnie wolne popołudnie ze świetnymi prognozami pogodowymi. Krótko po obiedzie zapakowaliśmy klamoty i ruszyliśmy w drogę. Po godzince byliśmy już u Roberta, gdzie powoli zbierała się nasza "latająca ekipa".  Był już Czesław, a gdy dotarł Adam z Działdowa z żoną i psem mogliśmy już na spokojnie ruszyć na łąkę.
   Co ja zresztą piszę. To nie była łąka. Parski to konkretne wielgachne pole z którego można latać na każdy możliwy kierunek. Totalne paralotniowe lotnisko. Mega wielkie i super przygotowane, gdzie podczas startu można biec i biec, a jak nie wyjdzie, to jest jeszcze masa miejsca, by nadal biec bez wracania w pierwsze miejsce. Luksus jakich mało w okolicy.
   Był lekki wiaterek z tendencją do zanikania. Idealne warunki do startu. Moja kochana Sylwia wzięła się za pstrykanie fotek, a my poczęliśmy się szpeić. Każdy po swojemu coś tam podłubał, trochę gadaniny, trochę marudzenia i zaczęliśmy startować. Plan był dosyć ambitny na 60 - 70 km. Lot pod wiatr do Chełmna i powrót do Grudziądza.


   Startowałem jako ostatni z całej grupy. Niestety do tej pory niezawodne Solo zastrajkowało. Łatwe odpalanie na plecach zawiodło i mogłem szarpać jak głupi. Trzeba było wszystko zdjąć, odpalić "na ziemi", założyć, powpinać na nowo wszystkie paski, paseczki, spinki, potem skrzydło i w końcu mogłem startować. Znów spocony i zgrzany.
   Start luzacki, kilkanaście kroków i leciałem. Kilka nawrotów nad Sosną, machanie łapkami i popędziłem w stronę kumpli, którzy w tym czasie odlecieli już spory kawałek - byli na wysokości mostu przez Wisłę. Cisnąłem "ile fabryka dała" maksymalnie odpuszczając trymery i prawie stojąc na speedzie. Prędkość oscylowała w okolicach czterdziestu kilometrów na godzinę, więc szału nie było, jednak powolutku się zbliżałem. Trochę poczekali i po jakimś czasie lecieliśmy już razem.



   W końcu lecieliśmy wszyscy w kierunku Chełmna. Nasza pięcioosobowa banda rozeszła się znacznie z jednego prostego powodu. Dwie Syntezy pędziły z przodu, w środku stawki ja na Buranie, a Krzysiek na Plusie i Adam na Voxie zamykali stawkę. Prędkość różnych skrzydeł nie ma znaczenia przy lataniu w jednej okolicy, jednak wyraźnie ją widać przy przelocie "od / do". Jednak pomimo różnicy prędkości lecieliśmy razem i to było fajne.


   Widoki pod nogami wręcz wymarzone, Wisła, mnóstwo pól, lasków i zabudowań. Ślicznie....



   Do Chełmna leciałem może godzinkę. Im bliżej tym większy ruch w powietrzu. Drogę przeciął nam samolot (czerwony, lekki górnopłat) , a w okolicy Świecia kręciła się motolotnia. Bezpiecznie i w dobrej odległości.
   Kilka zdjęć i droga powrotna z wiatrem. Tym razem Buran z odpuszczonymi trymerami i speedem ciągnął nieco ponad pięćdziesiątkę. Nieźle. Zza chmur wyszło słońce i widoki były jeszcze lepsze niż poprzednio.





   "ino myk" byliśmy nad Grudziądzem - tym razem w odwrotnej kolejności. Czesław na trajce wrócił jako ostatni i jako ostatni też lądował. Na miejscu okazało się, że niebo nad Grudziądzem "żyje" konkretnie. Przez całe popołudnie widać było kilka szybowców pracowicie kręcących termikę, teraz jakiś samolot latał nad nami, na chwilę pojawiła się motolotnia, a prócz tego w okolicy wystartował jeden z miejscowych zwany "trabantem". Dużo się działo i aż się łezka w oku kręciła, że w naszych okolicach taka nędza powietrzna jest. Aeroklub w Toruniu kiepsko działa skutecznie powodując, że na niebie raczej rzadko kogoś można spotkać. Ale taki urok. Grunt, że kilka kilometrów dalej potrafią się zorganizować i dużo ludzi lata, wszystko działa i nikt sobie nie zawadza. Super.
   Wszyscy się poskładali, słońce zaczęło zachodzić, jednak sobota dalej trwała. Tak udane popołudnie kończyliśmy w gościnnych progach Roberta. Grill, pycha jedzenie, pogaduchy, muza wszelaka, gitara, "Czesław śpiewa", ogólnie wyśmienita atmosfera i doborowe towarzystwo....



piątek, 17 sierpnia 2012

czwartek....

   Wczorajszy dzień był aktywny aż nadto...Z dwóch podstawowych powodów. Raz, że skończyłem wakacyjne urlopowanie i wróciłem do pracowania. Dwa, że wreszcie udało się w miarę przyzwoicie polatać i można do "dziennika" dopisać kolejne godziny.
   Poranek nieszczególny. Pobudka przed piątą. Oczy na zapałki i ziewanie przez cały poranek. W firmie melduje się przed szóstą. Tam standard jak zawsze po urlopie. Mega bajzel, burdel, nie wiadomo co i jak. Pół dnia spędzone na ogarnianiu co nie działa, co się działo i jako takie porządki w papierach. Kawa nie działała jak powinna, senność wymieszana z nerwem na te wszystkie dziwaczne sposoby działania niektórych ludzi. Całe szczęście osiem godzin zleciało jak z bicza i w końcu wybyłem z tego syfu. Resztę ogarnę na spokojnie w najbliższych dniach.
   Dwie godzinki spędzone w domu. Obiad, domowe  sprawy i jakoś koło czwartej pędziłem do Wałyczyka. Wreszcie prognoza była odpowiednia, wreszcie było trochę czasu i chętni do wspólnego latania znajomi.
   Łąka wykoszona jakiś czas temu, jak zawsze super warunki. Rozkładanie, szpejenie, drobne regulacje, zgłaszanie lotu i te wszystkie drobiazgi, jakie robi się zawsze przed startem. Gdy wszystko rozłożone i osiągnięta gotowość pędzi na łąkę auto. Nieznane, ale po chwili wszystko się wyjaśnia. Przybył Robert z Grudziądza. Powinien jeszcze dołączyć Czesław, ale dawał znać, że będzie później. Jest decyzja. Odpalę sam, polatam trochę, wyląduję i polatamy potem razem. Szkoda waruna, a do tego spręż na pyrkanie niesamowity. Normalnie mnie nosiło jak diabli.
   Solówa na plecy, podpinam glajta, szarpię się z szarpaczką i dupa. Nie chce cholernik zaskoczyć. Pomoc Roberta też niewiele daje. Szarpie, ale solo milczy i nie zaskakuje. Zaczynam się pocić, ale nie ma wyjścia. Wypinam majdan, odpalam, grzeję, zakładam i tym razem już zaskakuje.
   Start bez problemów, jeśli nie liczyć jednej splątanej linki między palcami lewej dłoni. Jednak jakoś się udało wyplątać, dobiec, przygazować i wystartować jak się należy.
   Leciałem. Dopiero teraz poczułem, jak bardzo brak latania doskwierał ostatnio. W końcu poczułem to, czego tak bardzo brakowało od samego rana. Pierwszy dzień po urlopie nie był do końca taki skopany. Praca i tamtejszy rozgardiasz, stres i nerwy stały się nieważne. Leciałem i to było najważniejsze.
   Pogoda nie była super, niebo w dużej części zakryte chmurami. Wiatr słabawy, żadnych niespodzianek, nierówności i innych podobnych drobiazgów. Pełen komfort. Luksus wręcz.
Kręciłem się po okolicy właściwie bez celu. Takie włóczenie się i radość z faktu, że w ogóle lecę i że znowu lecę.



   Gdy na drodze od Wąbrzeźna ujrzałem Czesława powoli zaczynam wracać. Łączność przez radio. Też mnie widzi i tak razem suniemy do Wałyczyka. Szybkie lądowanie.
   Robert już właściwie gotowy, Czesław dotarł i się rozkłada. Ja muszę dotankować, w tym czasie zapada decyzja o locie. Nad jednym z Wąbrzeskich jezior jest jakaś impreza, piknik czy coś takiego. Jest prośba, byśmy tam na chwilkę wpadli. Jasne, czemu nie.
   Robert wystartował. Długi start, z wahnięciem, jednak w końcu jakoś go zabrało i czekał na nas w powietrzu. Trzeba przyznać, że dudkowa Synteza jest cholernie ładnym skrzydłem. Znają się tam na "dizajnie" konkret.
   Znów zakładanie napędu, podpinanie glajta i niestety znowu problem z odpaleniem. Zalewanie niewiele dało, na szarpaczce czuję opór. Kilka prób i nie zaskoczył. Prawdopodobnie trzeba będzie przeczyścić w końcu otworek dekompresyjny. Kiedy wymyślą napęd bezobsługowy ?
   Czesław pomógł, szarpnął aż mnie rzuciło, ale dzięki temu nie musiałem zdejmować "klamotów" i opóźniać startu.
   Tym razem start zupełnie na luzaka. Krótki sprint i znów byłem w niebie. Krążenie, oczekiwanie i gdy Czesław ruszył na swoim rydwanie zebraliśmy się w jako taki klucz i ruszyliśmy nad Wąbrzeźno.



   Buran nie jest demonem prędkości, więc całą drogę cisnąłem speeda ile wlezie i chyba tylko dzięki temu nie zostawałem w tyle. W końcu dolecieliśmy, każdy z nas przeleciał ze dwa razy nad "imprezą", potem widzowie dostali kilka wing-overów, ostrzejszych zakrętów i szybszych wywijasów.


 
   Ruszyliśmy dalej. Czesław prowadził, zna te rewiry jak własną kieszeń i chciał nam pokazać "fajne pagórki". Gdy tam dolatywaliśmy zaczęło wychodzić słońca i "ono" sprawiło, że wyglądało to niesamowicie. Takie niewielkie, gęsto usiane fałdki, wzgórza i dolinki. Super.



   Następny " w okolicy" do oblecenia był budynek starego murowanego wiatraka przerobionego na budynek mieszkalny. Taka mała "perełka architektury" zagubiona gdzieś pośród pól i wsi. Krótka rozmowa i decyzja o kolejnym celu. Jako, że Radzyń Chełmiński i tamtejsze ruiny zamku niedaleko, nie można odpuścić okazji i trzeba zobaczyć toto z góry. A dla mnie będzie to kolejny z okolicznych zamków "zaliczony" w tym roku. Ten to chyba już ostatni ze wszystkich w promieniu pięćdziesięciu kilometrów.
   Już z daleka widać było ogrom średniowiecznej budowli tego chyba najbardziej malowniczego zamku w naszym regionie. Wyraźnie górował nad okolicą i kazał żywić konkretny szacunek do inżynierów z przed kilkuset lat. Fachowcy, nie ma co gadać.



   Polataliśmy, popyrkaliśy, chętni przelecieli niżej pomiędzy dwiema zachowanymi wieżami i po jakimś czasie zapadła decyzja o moim powrocie. Wolałem na Buranie powoli wracać, by jakoś dotelepać się do Wałyczyka koło ósmej. Kumple polecieli jeszcze w kilka miejsc, ale Oni śmigają na Synthesizach i są szybsi. Ja pod wiatr, na odpuszczonych trymerach i właściwie stojąc na speedzie miałem w porywach czterdzieści pięć , oni na spokojnie bez speeda sunęli ponad pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Taką różnicę widać gołym okiem.


   Pół godziny później lądowałem. Gdy składałem skrzydło wylądowali pozostali. Szybko wrócili i to pokazało, ze decyzja o szybszym powrocie była jak najbardziej prawidłowa. Gdybym został z Nimi pewnie bym się wlókł i wlókł.
   Poskładaliśmy sprzęt i choć chciałem wrócić do domu jak najprędzej to jednak byłem w chacie dopiero półtorej godziny później. Mieliśmy zaproszenie od organizatorów imprezy nad jeziorem byśmy wpadli na chwilkę na jakąś kawę, coś do jedzenia itd. Choć się broniłem to w końcu uległem. Szybka kawa, coś tam do jedzenia i wreszcie wróciłem do domu.
   Potem standard. Rozpakowywanie, spacer z Wirusem, rozkładanie glajta w salonie, prysznic i lulu. Czwartek zleciał i dziś czekała mnie znów pobudka przed piątą. Cholera znowu do roboty......



środa, 15 sierpnia 2012

Morskie Pokazy Lotnicze w Darłowie.............

   Pojechaliśmy, dojechaliśmy, zobaczyliśmy, wróciliśmy i właściwie poza uczuciem straconego dnia nie mamy nic szczególnego do powiedzenia. Ale....
   Wojskowi nie potrafili ogarnąć pokazów organizacyjnie, natłok ludzi wszelakich nas przygniótł, a rozmaitość badziewia różnorakiego wręcz zmusiła do ucieczki jak najdalej od Darłowa, Darłówka i okolic.
  Droga "do" to cztery i pół godziny kołatania się na mega dziurawych, byle jak połatanych polskich drogach najeżonych radarami w byle wiosce. Gmina Rzeczenica to niekwestionowana królowa takich "udogodnień". Tak jakby miejscowi chcieli nas zmusić do oglądania zaniedbanych chałup i obejść o których wszelki duch zapomniał.
   Na miejscu byliśmy nieco ponad godzinkę przed rozpoczęciem pokazów. Tłum wczasowiczów maści wszelakiej. Od klasycznej "polski B" po wieśniaków lansujących się lekko opaloną klatą. Tabun przewalający się po wszelkich możliwych miejscach i wcinający co tylko się da. Usmażonego ziemniaka za siedem złotych i innego rasowego kebaba niewiadomego pochodzenia. Większość włóczy się bez celu oblegając każdy zakątek. Łażą w kółko, tak zostali nauczeni, wychowani i tak spędzają te kilka dni wymarzonego urlopu nad polskim morzem.
   Jakoś udało nam się dopchać do "możliwie" wyglądającej knajpki, wypić kawę (ujdzie) i zjeść tradycyjnego gofra z bitą śmietaną. Chwila przerwy przy stoliku i względnego spokoju była konieczna. Po prostu trzeba było odetchnąć chwilę bo nerw się pojawiał....
   Powrót na miejsce pokazów jeszcze gorszy niż poszukiwanie "możliwej" knajpki. "Tłum" prawdopodobnie pożarł południowy posiłek i ruszył w bezcelowy obchód "kurortu". Pośród emerytów, rozwrzeszczanych dzieciaków, młodzieży przeżywającej uwolnienie się z rodzinnej smyczy, tłustych bab i zapuszczonych młodzieńców jakoś udało się dotrzeć na plażę wschodnią.
  Tam wyraźnie zarysowane oblężenie drewnianej konstrukcji mającą w domyśle "robić" za trybuny. Sęk w tym, że owe trybuny zwrócone były w stronę brzegu, nie morza. Wszędzie co najmniej kilka rzędów ludzi stłoczonych, zasłaniających sobie nawzajem i wypatrujących czegoś na niebie. Cieżko znaleźć jakieś możliwie dobre miejsca.
   "Wojsko" postawiło "krasulę", ktoś przez "jakieś nagłośnienie" coś tam bełkotał, jednak udawało się zrozumieć co trzecie słowo. Nie staliśmy daleko, powinniśmy wszystko słyszeć i rozumieć. A było tak jak na standardowym polskim dworcu gdzieś w "wypiardkowie" - coś tam słychać, coś tam gadają, ale kto to zrozumie?
   Ok czternastej zaczęło się. Szwedzi nadlecieli od zachodu kluczem czterech Gripenów. Dobrze że wysoko, bo udało się Ich w miarę bez problemu zobaczyć przez ten tłum. Gdzieś daleko, chyba w sąsiednim województwie nawrócili i przelecieli jeszcze. Co z tego, że ładnie, ciasno przelecieli jak właściwie nic więcej nie pokazali. Po chwili odlecieli na północ i tyle ich było widać.



   Po szwedach trzeba było czekać kilkanaście minut na kolejny pokaz. Nuda i wystawanie z kręcąca się głową wypatrującą skąd teraz cokolwiek przyleci.
   W chwili, gdy coraz fajniejsze stawały się myśli, by sobie podarować te całe "pokazy" przeleciała para Su-22, a po niej dwa Migi 29. Tym razem pokaz trochę bardziej dynamiczny, z hukiem dopalaczy i oderwaniem smug. Kilka ładnych widoków i "myśliwcy" odlecieli tak szybko jak się zjawili.



   Znów czekanie i wreszcie jest. Samotny Mi-24 z Pruszcza Gdańskiego, który kilka razy przeleciał "w ta i we wta". Zrobił górkę, zniżanie, nawrót i znowu przelot "w ta i we wta". Ziało nudą, bo mówiąc szczerze lepsze widoki mamy nad własnym domem (łanie latają). Zamachał i odleciał.


   Dobre pół godziny to wszystko trwało i latania było w tym czasie bardzo niewiele. Zbyt długie przerwy, same pokazy nijakie i mówiąc delikatne nudne. Szczęście, że trochę się to wszystko pozmieniało, gdy na niebie pojawił się SH-2. Morscy lotnicy na śmigłowcu, którego konstrukcja pochodzi z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku zaprezentowali się tak, jak powinno się pokazywać sprzęt lotniczy. Niestety, przez tą "nieszczęsną trybunę" zdołaliśmy zobaczyć jedynie część pokazu.



   Nie widzieliśmy wszystkiego, jednak to co było nam dane wyglądało bardzo fajnie. Kilka różnych przelotów, kilka ostrzejszych zakrętów, górek, zawis i przede wszystkim widowisko. Ładnie....
   Znów czekanie na kolejny pokaz - Mi-2. Niby fajnie, niby ok, jednak czegoś tam zabrakło. Zdecydowanie "kaman" podniósł poprzeczkę i "dwójka" zdołała jedynie pohałasować, nie wzbudzając jakiegoś szybszego bicia serca. Czekaliśmy dalej na coś ciekawego.
   Następny w kolejce był klucz Bryz. Trójka przeleciała w pięknym szyku, rozeszła się malowniczo i rozleciała po niebie. W tym momencie kompletnie wyczerpani czekaniem, znudzeni i zrezygnowani postanowiliśmy przejść się kawałek, by zabić tą nudę jaka nas ogarnęła przez długie minuty czekania na nijaki pokaz.


   Zdążyliśmy przejść na drugą stronę Darłówka i dojść do prawie końca wejścia do portu, gdy pojawił się Mi-14PL/R. Po nim zaprezentowała się inna "czternastka" w wersji PŁ. Nie ma co pisać. Tu było dynamicznie, ładnie i profesjonalnie. Tyle, że w otoczeniu byle jakości, tandety nadmorskiego kurortu i tłumu ludzi szczelnie zagradzającego jakikolwiek porządny widok.





    Nie mieliśmy już ochoty na sterczenie i oglądania "czternastek" zza czyichś pleców, pomiędzy głowami lub z daleka. Ogólnie fajny ostatni pokaz został zaprzepaszczony kolosalnie złą lokalizacją. Pewnie "oficjelom" podpatrującym z wysokiego balkonu było wszystko jedno, jednak należy pamiętać o ludziach tłoczących się nad brzegiem morza i próbujących ujrzeć, co się tylko da.
   Z całą premedytacją zrezygnowaliśmy z tej walki. Nie było warto. Pokazy się kończyły i czmychnęliśmy do samochodu totalnie wykończeni ludźmi, badziewiem Darłówka, tłumami i pokazami, których organizacja wyraźnie kulała. Szkoda, bo ktoś miał fajny pomysł. A wyszło jak zawsze.....
   Czekała nas droga do domu. Kolejne kilka godzin po zapuszczonych polskich traktach drogowych i całe szczęście odnaleźliśmy w tej drodze kilka pozytywów. Trafiliśmy na pasące się tuż przy drodze śliczne włochate krowy rasy "szkocka krowa wyżynna". Nie takie popularne polskie "mućki" tylko włochate duże bydło. Później zrobiliśmy sobie przerwę na obiad i było super smacznie. Sosna zamawiając pierogi kupiła "swojski wiejski chleb", który później okazał się przepyszny. Wie, co dobre i świetnie wybrała. Cudo moje. 
   Później zaliczyliśmy jeszcze przydrożne mini ZOO. Te sprawy duże i małe sprawiły, że zepsute przez Darłówko nastroje zaczęły odżywać i wróciliśmy do domu w całkiem dobrych humorach. A gdy dojechaliśmy do Chełmży zaczęło zachodzić słońce dając pokaz, przy którym ten z Darłówka może się schować.....