poniedziałek, 30 lipca 2012

dwa tygodnie i w Darłowie będzie się działo....

   O pokazach w Darłowie na naszym blogu było już dwa razy. Dziś nadeszła pora na trzeci wpis dotyczący tego tematu. Chociaż właściwie nie ma co pisać, wszystko już wiadomo gdy można zamieścić oficjalny plakat zapraszający na wyśmienicie zapowiadające się lotnicze pokazy w chyba najlepszym możliwym miejscu na lotniczej mapie polskiego wybrzeża...

Gdyby zaś komuś było mało polecamy nasze wcześniejsze wpisy pod poniższymi linkami :
o imprezach...i o Darłowie
Darłowo Balitic AIR SHOW

niedziela, 29 lipca 2012

London 2012 Olympics

   W piątek w nocy z wielkim zachwytem oglądaliśmy oficjalne otwarcie Olimpiady w Londynie (w sumie przez przypadek bo nie należymy do super fanów sportów olimpijskich). Mega niesamowite przedstawienie, nie spodziewaliśmy się takiego fajnego poziomu.
   Tymczasem  natrafiliśmy na oficjalne video olimiady zespołu Muse. Teledysk bardzo Nam się spodobał więc zamieszczamy go poniżej. Miłego oglądania.

sobota, 28 lipca 2012

poranna wycieczka do Turzna....

   Poranne latanie zakończyło się pełnym sukcesem. Psychacz naładowany, więc teraz można na spokojnie machnąć kilka słów z tego lotu.
   Pobudka o czwartej, myjka, pakowanie, cytruś, droga, rozpakowanie, składanie i krótko przed piątą byłem na łące. Jakoś bez planu na lot, bardziej z obawą o wilgoć na łące i moje umiejętności o poranku. Niespecjalnie lubię latać rano. Szkoda glajta gdy wszystko w rosie. Poskładałem napęd i wyraźnie nie chciał współpracować. Zaskoczył od pierwszego szarpnięcia, jednak trzasł się i krztusił jak jakiś paralityk na skraju żywota. Gdy jest zimny to coś tam mu nie pasuje po tych ostatnich regulacjach. W końcu regulowałem w upalny dzień z wysokim ciśnieniem. A rano to i temperatura inna i ciśnienie też inne. Nie było wyjścia jak tylko nieco wzbogacić mieszankę. Potem telefon do FISu, esemesik do Sosny i pełna procedura startowa. Określenie kierunku, wybór miejsca i te wszystkie pierdoły. Wiatru na ziemi zero, trochę mgliście, ale słonecznie.
   Start bez kłopotu. Trochę za słabo zabrało, za długo biegłem i wyraźnie wilgotny glajt nie sprzyjał. Takie niestety warunki poranne. Jednak byłem w powietrzu. Wreszcie i w końcu leciałem. Cudowne uczucie, nie ma co pitolić.
   Nad ziemią bez wiatru, za to im wyżej tym silniej. Wszedłem na dwieście metrów, dałem się ponieść nad Chełmżę, obleciałem ją szerokim łukiem i dalej szedłem wyżej.




   Mniej więcej w tym okresie zdecydowałem, gdzie polecę. Już dawno wybierałem się nad Turzno zobaczyć jak wygląda niedawno uruchomiony hotel "Pałac Romantyczny". Lokalizacja bliska, zaledwie dziesięć kilometrów z małym naddatkiem. Kierunek tym bardziej słuszny, bo pod wiatr, a jak pisałem wcześniej "górą wiało", ja zaś nie miałem ochoty polecieć z wiatrem a potem mozolić się z długim powrotem.
   Fajnie się tak leciało, słońce, wiatr muskający po twarzy i widoki zdolne upajać. Niebo w czystej postaci....

   W końcu doleciałem. Sam pałac fajnie wygląda, widać ktoś nie żałuje szmalu w odnowienie, otoczenie i to wszystko co powoduje, że warto tam wpadać. Zadbana okolica, park, korty tenisowe bajeczne, okolica także niczego sobie. Pokręciłem się trochę, kilka kręgów, zdjęć i z wiatrem wracałem do domu.



   Tym razem poleciałem niżej. Tak na pięćdziesiąt - sto metrów. Z wiatrem Buran pędził, niczym zdrowy rączy koń wyścigowy. Słońce stało coraz wyżej, powietrze robiło się coraz bardziej przejrzyste. Widoki pełne lata. Po drodze postanowiłem przelecieć nad sąsiadami z Mikrolotu i zobaczyć co tam u Nich. Wszystko uśpione. Widać tylko ja byłem taki ranny ptaszek.




   Chełmża stąd to już rzut kamieniem, więc momentalnie byłem nad miastem. Krótki lot po okolicy, kolejna porcja zdjęć i podszedłem do lądowania na Strużalu. Wyszło cacy. Była zaledwie ósma rano. Słońce prażyło już konkretnie i skutecznie wysuszyło trawę. Telefon do Fisu, zgłoszenie zakończenia, tak by być "w porzo" wobec tamtejszej służby i by wszyscy wiedzieli, że nad Chełmżą raczej już żaden pepegant nie będzie się plątał.
   Tak się zastanawiałem nad ponowną regulacją napędu, świeca była ok, spalanie też niczego sobie. Człowiek czasami już tak ma, że jak jest dobrze to i tak kombinuje, by było lepiej. U mnie sie to objawiło i postanowiłem ustawić wszystko na nowo. Więc się wziąłem i w pól godziny wyregulowałem napęd na nowo. Zobaczymy jak będzie odpalał "na zimno" następnym razem. Potem się poskładałem i wróciłem do domu, gdzie zameldowałem się o porze, o jakiej ostatnio wstaję. Dzień idealnie zaczął się najlepiej jak mógł, a tu jeszcze cała sobota przed nami....


piątek, 27 lipca 2012

piątkowy nerw poranny...

   Dzisiejszy poranek planowałem spędzić w powietrzu. Z planów wyszły nici - widok szumiących drzew o czwartej rano kazał wracać pod kołdrę i dać sobie spokój. Druga pobudka około ósmej sprawiła, iż dzień rozpocząłem wkurzony. Wiatru nie było i żaden podmuch nawet się nie pokazał. Cholera. Cały poranek stracony. Kto kiedyś odpuścił i okazało się, że jednak warto było pojechać na łąkę zna ten ból, ból straconego poranka, ból straconej szansy i przespanego waruna. Jutro ma być podobny poranek, więc budzik znów nastawiony na czwartą i nawet jak będzie wiało jadę na Strużal pohałasować trochę o poranku. Nie ma co tracić czasu na senne dyrdymały, jak latać się chce....

VARIO no.4 już jest....

   "Być, albo nie być", "Mieć, albo nie mieć", "Warto, abo nie warto" i inne podobne wyświechtane slogany poprzedzały ostatni zakup paralotniowy, jakiego dokonaliśmy. Kilka dni temu ogłoszono szumnie, że właśnie ukazał się nowy numer najmłodszego pisemka dla sympatyków latania tekstylnego. O magazynie Vario już była mowa na naszym blogu i nie ma sensu tego powielać. Od tamtych wpisów nieco zmieniło się moje nastawienie i przed "wyjściem" czwartego numeru nieco się zastanawiałem, czy aby na pewno chcę go kupić.
   Gazeta fajna, ładnie wydana, pisana z sensem i pomysłem na całość, jednak po przeczytaniu zalegająca w domu i robiąca za przysłowiową makulaturę. No bo przecież nie ma sensu czytanie w kółko tych samych artykułów, wpatrywanie się w zdjęcia widziane już kilka razy i gromadzenie "starej" prasy na półce. Najlepiej po przeczytaniu byłoby wyrzucić, jednak też szkoda, by tak fajne pisemko wylądowało w koszu. Kupić, przeczytać i nie do końca wiadomo co dalej.....
   Właśnie z powyższego powodu zastanawiałem się nad tym zakupem, bo jeśli szkoda wyrzucać, gromadzić też nie pasuje to czy jest sens kupować ? Czy potrzebne nam kolejne kolorowe pisemko które wyląduje na półce? Tak z grubsza myślałem po trzecim numerze i wiosennych porządkach w naszym domu.
  Jednak gdy ukazał się czwarty numer wiedzeni instynktem wyruszyliśmy do Bydgoszczy, by w miejscowym Empiku odnaleźć i zdobyć bez wątpienia najfajniejszy kolorowy magazyn ostatnich czasów. Celowo użyłem słowa "odnaleźć", bo to słowo najlepiej opisuje sposób lokalizacji "VARIO" w sklepach sieci Empik. Pracownicy tej firmy, nie wiedzieć czemu" umiejscawiają nasze paralotniowe pisemko gdzieś tam pomiędzy prasą dla kulturystów, wędkarzy albo innych działkowców.Czyli w miejscach zgoła dziwacznych, zupełnie odbiegających od tematu i związku z lataniem. No ale ich wybór, ich sklep więc niech kładą gdzie chcą, byleby mieli na stanie.
   Pojechaliśmy, kupiliśmy i najnowszy numer już jest nasz. Wątpliwości zniknęły, bo jak zawsze za kilkanaście złotych tradycyjnie dostaliśmy fajną treść, świetne zdjęcia, niezłe artykuły i trochę historii paralotniowej w pigułce. Vario no.4 przeczytaliśmy w jeden wieczór i już spoczęło tuż obok swoich wcześniejszych numerów. Niech się gromadzi gdzieś tam na przyszłość, może kiedyś komuś przyjdzie do głowy pomysł przypomnienia sobie, że nie tylko internetem człowiek żyje, że kolorowe magazyny  jednak też są fajne i że do pewnych treści czasami powinno się wracać. Bo po prostu warto.

czwartek, 26 lipca 2012

czwartkowe odkrycie....

   Dziś "Chełmża" zaskoczyła nas zgoła nieoczekiwanym odkryciem. Podczas wieczornej przejażdżki rowerowej trafiliśmy w miejsce na samym końcu miasta, gdzieś tam zagubionym przez cywilizację, normalność i opanowanym przez chordy zabiedzonej dzieciarni, meneli wygrzewających się w fotelach przed totalnie zapuszczonymi budami robiącymi za domy. Za płotem, pośród starty jakiegoś złomu i śmieci leżał "on" - ogołocony z blach i wybebeszony konkretnie kadłub lotniczy. Łza się w oku zakręciła na marnotrawstwo i taki widok, pewnikiem przy odrobinie zacięcia jakiegoś pasjonata mógłby stanowić w przyszłości bazę do przywrócenia całkiem pięknego samolotu do stanu cieszącego oko. Tymczasem ktoś rozebrał, pociął i porzucił na zmarnowanie. Jedyne co zostało po czasach świetności, to widok żelastwa pośród śmieci gdzieś na końcu świata.....

wtorek, 24 lipca 2012

kolejny daleki lot....

   Właśnie dostaliśmy smsa, że jeden z naszych znajomych dotarł do Stegny. Tym samym kolejny "z nas" przetarł paralotniowy szlak nad morze. Od jakiegoś czasu co niektórzy latają pooddychać jodem, jednak raczej nikt nie lata tak samotnie. Czesław zrobił to dziś rano. Wystartował z Wałyczyka i "pyknął" się do Stegny. Jak widać można samotnie i się da, zwłaszcza, gdy wielu okolicznych pilotów przerażonych jest odległością pięćdziesięciu kilosów. Gratulacje i oby więcej takich dalszych lotów :)

wtorek na zakwasach......

   Kolejny urlopowy dzień za nami. Dużo rowerowania, dużo spacerowania, dużo zwierzaków naszych i obcych. Dużo zakwasów i konkretne zmęczenie upałem oraz panującą wszędzie spiekotą. Daliśmy jednak konkretnie radę i coś mi się wydaje, że dzięki tym wszystkim działaniom znowu odkryjemy na nowo wszelkie zapomniane chełmżyńskie zakamarki i odbudujemy wreszcie kondycję, gdzieś tam zgubioną przez ostatnie miesiące.
   A do tego wreszcie jest czas, by w spokoju wziąć aparaty do rąk i pstrykać, ile tylko nam się chce. To kolejna rzecz, o której przez ostatnie miesiące trochę zapominaliśmy. A szkoda, bo to całkiem fajna sprawa robić coś wspólnie, aktywnie i do tego zamykać "nasze" chwile na długie jesienne wieczory z deszczem, chmurami, wilgocią i pluchą.....







poniedziałek, 23 lipca 2012

poniedziałkowe sporty ekstremalne....

   Poniedziałek był aktywny, aktywny, że aż nadto. To w dużej mierze zasługa Sosny, która z rana wyciągnęła nas na wycieczkę rowerową. Pierwszy taki wypad w tym roku przypomniał boleśnie, że pompką rowerową czasami trzeba się namachać, siodełko nie zawsze idealnie pasuje i boleśnie uwiera w dupsko, a Chełmża ze ścieżkami rowerowymi wzięła dawno rozwód i zapomniała o takich udogodnieniach dla cyklistów. Ale co tam takie drobne niedogodności. Grunt, że znów byliśmy w siodle, pędziliśmy gdzie tylko chcieliśmy omiatani przyjemnym wiaterkiem i patrzyliśmy 'z góry' na wszystkich zasuwających "do roboty". Zero ograniczeń, brak trosk i pełnia szczęścia robienia czegoś wspólnie i razem, słowem czysta frajda. A poza tym wreszcie się gdzieś ruszaliśmy i przypomnienie girom, że wysiłek to coś fajnego.
   Nie wiem ile tak jeździliśmy, może dziesięć, może dwadzieścia kilometrów. Gdy wreszcie wróciliśmy do domu nawet ręce mi drżały. Widać, że brak kondycji i chełmżyńskie dziurawe drogi były przeciwko. Ale daliśmy radę, było fajnie i wiem, że jazdę rowerem po "Chamży" można śmiało zaliczyć w poczet sportów ekstremalnych. Bardziej ekstremalnych od paralotniarstwa, która jest naszą dziedziną "główną".
   Krótka domowa przerwa, prysznic i kolejna aktywna godzinka - spacer i zakupy pośród dzikich tabunów ludzi ogarniętych rządzą wydawania pieniędzy. Istna plejada różnorakich typów ludzkich i zapachów człowieczych. Zaliczyliśmy miejscową Biedronkę, "miasto" i kolejny sport ekstremalny o wyraźnie lokalnym charakterze został zaliczony.
   Kolejna stosunkowo krótka domowa przerwa, obiad w postaci dwóch burgerów, krótka drzemka i jakoś przed czwartą pojechałem na łąkę, by podsumować poniedziałek, co najmniej tak samo aktywnie, jak go rozpoczęliśmy. W planach była krótka wyprawa do Torunia i być może regulacja gaźnika. Po ostatnich "grzebaniach" nie do końca były pewne ustawienia mojej solówki i trochę biłem się z myślami czy regulować, czy też zostawić wszystko w świętym spokoju. Spalanie na poziomie 2,5 do 3 litrów, świeca w kolorze kawy z mlekiem i równe wkręcanie się na obroty niby pasują. Jednak coś tam mnie gryzło i ostatecznie postanowiłem wszystko poustawiać jeszcze raz. Nie będę czarował - gdy rozmawiałem z innymi solówkowiczami, każdy z nich dziwił się mojemu spalaniu i ładnemu kolorowi świecy. Norma w tych napędach to 3 i więcej litra, a 4,5 to też nie rzadkość, zwłaszcza pod skrzydłem z profilem reflex. Jakieś takie mrowienie miałem na regulacje i ostatecznie postanowiłem wszystko poustawiać.
   Wymyśliłem sobie, że jak ustawię to będę miał pewniaka, że wszystko jest cacy, dobrze, gra i buczy. No i nie będzie ustawiane na "słuch", tylko dzięki niedawno kupionemu licznikowi obrotów sprawdzę dokładnie jakie obroty osiąga ten mój powietrzny rumak.
   Poskładałem, odpaliłem, wygrzałem i wyregulowałem. Nie trzeba było specjalnie kombinować i jak rok temu regulacje zajęły mi dobrych kilka godzin, tak teraz dane mi było uporać się w niecałe trzydzieści minut. Do pełni regulacji pozostało zrobić krótki lot kontrolny i sprawdzić kolor świecy po nim.
   Wiatru nie było, ale start wyszedł bez jakichkolwiek problemów. Dla wygody trzeba było wstrzelić się w moment, gdy będzie przechodził jakiś podmuch termiczny i gdy przywieje, odpowiednio wystartować. Wyczekałem, dociągnąłem skrzydło, gaz, bieg i już po chwili leciałem.
   Trochę mnie przydusiło, jednak nie na tyle, by to stanowiło problem. Byłem w powietrzu. Łączność z Sosną, nabieranie wysokości i popędziłem w rundkę nad dom. Potem kilka wywijasów, krótki lot po okolicy i po dwudziestu minutach lądowanie.
   Napęd zadowolił się w tym czasie litrem paliwa, a świeca miała jeszcze lepszą barwę niż wcześniej. Była o ton ciemniejsza i teraz wyglądała, jak wykonana z dobrej klasy czekolady mlecznej. Czyli super, gitara i "very cacy".
   Krótka przerwa, dotankowanie napędu i siebie, siku, nowa guma do żucia i po chwili znów startowałem. Tym razem wiatru nie było kompletnie i myślałem, że mnie nie zabierze. Pędziłem po ziemi jak przyklejony i prawie na końcu łąki, nieco zbyt blisko trzcin wreszcie udało się zabrać. Taki warun, taka karma, ważne, że wszystko wyszło dobrze i leciałem.
   Lot do domu, kolejnych kilka wywijasów i ruszyłem w drogę. Do zachodu słońca były prawie dwie godziny, paliwa osiem litrów, do Torunia zaledwie dwadzieścia kilometrów, więc powinno być dobrze.




   Podczas drogi "do" wreszcie dane mi było poczuć znów tą całą frajdę, jaką niesie latanie napędowe. Nie było to bezcelowe latanie dla latania, nie kręcenie wywijasów ku uciesze gawiedzi na ziemi, a lot "od - do", czyli taki jaki przez ostatnie miesiące tak mnie kręci. Widzę, jak przez ostatnie lata ewoluowałem w tym zakresie. Kiedyś wystarczyło pół godziny kręcenia się nad łąką, jakieś latanie lokalne i już byłem przeszczęśliwy. Teraz, jak gdzieś "dalej" nie pomknę jakiś taki niedosyt odczuwam. Coś w tym jest. Może to, że już się nasyciłem najbliższymi widokami i w miarę wzrostu umiejętności człowiek robi się ambitniejszy? Tak czy inaczej, leciałem, mknąłem i było fajnie. Czasami pstryknąłem jakieś zdjęcie, by później choć w części mieć "moje własne niebo".


   Tuż za Łysomicami pokręciła się niedaleko motolotnia. Śmignęła "tu i tam", poszła do ziemi, by później wystrzelić w górę i spokojnie "odmaszerować" nad Toruń. Nie wiem czy mnie widzieli, ale dla bezpieczeństwa machnąłem wingovera, by w jakiś sposób zwrócić na siebie ich uwagę. W Toruniu rzadko można spotkać pepegantów nad miastem i wolałem, by wiedzieli, że tym razem nie będą w powietrzu sami. Motka odleciała i tyle ją widziałem. Pyrkałem dalej swoją drogą, przeskoczyłem nad lasem i by po chwili być nad czasami wykorzystywaną łąką przy CCK.


   Wcześniej wspominany plan miał jeden żelazny punkt programu - polatać nad budowaną nową przeprawą mostową przez Wisłę i trzeba przyznać, że pomimo początkowych perturbacji, dyskusji, zarzutów i innych problemów most buduje się" całkiem sprawnie. Kilka zdjęć do domowego archiwum, by kiedyś pokazać dzieciom jak to wyglądało, kilka kręgów i postanowiłem wracać do domu.





   Latałem już dobrą godzinkę, czas upływał i nie było co wariować. Tym razem leciałem z wiatrem więc poszło iście ekspresowo. W powietrzu spokojnie, masełko i pełny luz. Zeszłem niżej i mając jedynkę "pod pachą" wracałem do domu. Do Chełmży wleciałem od zachodu. Potem nad dom, kilka wywijanców, rozmowa z Sosną i powrót nad Strużal. Lądowanie nieco nędzne, jednak nie na tyle by biadolić. Czasami tak bywa, że nie wychodzi i niedokładnie człowiek przy-celuje. Jednak wszystko wyszło dobrze, nie było jakiejś tam wielkiej popeliny - trafiłem na nieco podmokły dołek i prawa noga zaliczyła poślizg. Taki urok tej łąki, że nie w każdym punkcie jest idealna.
   Potem składanie glajta, kontrola napędu i spalania. Po regulacjach spalanie ustaliło się na poziomie niecałych trzech litrów, zatem na wartości wręcz idealnej. Świeca także w porządku, więc najwidoczniej z regulacją wstrzeliłem się w najlepsze możliwe ustawienia.
   Wydawać by się mogło, że na tym dzień już się skończył, jednak nie było tak kolorowo. Słońce zaczęło zachodzić i do nocnego życia poderwały się całe stada komarów. Trzeba było zachować zimną krew i odpierać kolejne ataki tych ekstremalnie podłych krwiopijców. Jedyna pociechą w tej walce było to, że na łąkę dotarła Sosna z Wirkiem i nie byłem osamotniony w owej batalii. Cięły szpetnie, te skrzydlate cholery więc pakowanie poszło bardzo prędko. Szybko uruchomiliśmy cytrusia i wróciliśmy do domu rozwalając na przedniej szybie całe stada komarzych rodzin. A wszystkie głodne naszej krwi.....

pierwsze urlopowe latanie...

   No. Długo wyczekiwany urlop rozpoczęty. Udało się w końcu polatać. Pogoda ostatnio jak drut, pozwalająca hałasować, rano, w czasie dnia i wieczorem. W skrócie kiedy i jak najdzie ochota.
   Strużalowa łąka została ostatnio wykoszona i też sprzyjała, więc nie było innej opcji, jak tylko wreszcie pohałasować "u siebie". Nad Chełmżą nie byłem już zbyt długo.
   W piątek wypadło grzebanie przy napędzie - było wreszcie tyle czasu, by w spokoju zrobić takie wszystkie kosmetyczne sprawy, jak nowy oplot linki gazu, podkładki pod zbiornik i porządny przegląd wszystkich śrub, nakrętek i śrubeczek. W sobotę jakoś z latania też wyszły nici - wypadło koszenie trawnika i inne rodzinne sprawy. Niedziela za to już została w pełni wykorzystana. Do bolących łapek, zakwasów i latania ile wlezie.
   Po obiedzie ruszyłem na łąkę, po jakimś czasie dojechał Błażej. Długo się nie widzieliśmy, każdy z nas coś tam pozmieniał w swoim napędzie i była wreszcie dobra okazja by pogadać o sprzęcie, o lataniu i tym wszystkim, co pozwala pilotom spędzić długie godziny na rozmowach o jakiejś tam śrubce czy lince. Gdy termika siadła wyszpeiliśmy się i hajda w górę.
   Start generalnie bez większych problemów. Ja odpaliłem i poszedłem w górę od pierwszego razu, Błażej niestety musiał kilka razy zaliczyć powtórkę. Gdy w końcu się udało puściliśmy się w wycieczkę nad miasto, dookoła jeziora, do Zalesia i Kuczwał pokazać się na niebie. Od sąsiadów z Mikrolotu też ktoś startował i lepiej było pokazać, że jesteśmy, że latamy i że na niebie nie będzie tak pusto jakby się wydawało.




   Błażej cały czas trzymał się wyżej i gdy zrobiliśmy już całkiem spore koło po okolicy podszedł do lądowania. Lataliśmy nieco ponad pół godziny, więc trochę tak szybko wypadło lądowanie i wiedziony ciekawością po chwili wylądowałem także. Okazało się, że Jego wysokość i to wczesne lądowanie było celowe. Coś tam szwankowało w napędzie, silnik przerywał i krztusił się na wolnych obrotach. Jak wiadomo, nie powinno się latać gdy coś "nie halo" i lepiej  w takiej sytuacji na spokojnie na ziemi wszystko sprawdzić, przejrzeć, zobaczyć i dopieścić.
   Gdy już wymieniliśmy świece, posprawdzaliśmy, pogrzebaliśmy, zobaczyliśmy, pochuchaliśmy, podmuchaliśmy nie zostało nic innego jak oblatać tą całą piekielną maszynerię.
   Właściwie nic nie wiało i pierwszy start spalony. Za drugim się udało i po chwili Błażej pędził po kręgu dookoła łąki. Wylądował, wszystko było cacy i po chwili poleciał jeszcze raz.



  Kolejne lądowanie i wiadomo było, że jego napęd już chce współpracować, już nie przerywał i działał jak trzeba. Wystartował ponownie i przyszła kolejka na mnie. Gdy już się podpiąłem, odpaliłem okazało się, że jednak będę latał sam. Błażej niestety znów musiał wylądować, bo Jego napęd znów okazał się wrednym krztuszącym się niewdzięcznikiem. Znowu cholernik przerywał. Trudno. Odpaliłem, wystartowałem i popędziłem pokazać się "w domu". Tam trochę pokręciłem by po niecałych 20 minutach wylądować znów na Strużalu. To było chyba moje najlepsze lądowanie.
   Potem już standard. Pakowanie sprzętu, pogaduchy o lataniu i droga do domu. Latania nie było zbyt wiele, jakiejś imponującej trasy też nie zrobiliśmy, jednak "in plus" należy zaliczyć dobrze spędzone popołudnie, dwa loty i możliwość wymiany doświadczeń.
   Jedyna szkoda, to fakt, iż Błażeja napęd trochę nam popsuł nerwów, jednak tak czasami z lataniem jest. Lepiej, żeby kłopoty rozwiązywać na ziemi i nie być zmuszonym do jakiejś niespodzianki w powietrzu. Ważne, że polataliśmy, że byliśmy "tam, w niebie" i że wszystko dobrze się skończyło.


sobota, 21 lipca 2012

filmowa produkcja by KRUAK....

   Ostatnio niespecjalnie można było u nas latać. Brak czasu, warunków i możliwości kazały siedzieć na ziemi i tylko czasami różne filmowe produkcje pozwalały zbliżyć się do tego, czego tak brakuje. Przez domowe łącza przewinęło się kilkanaście różnych i jedna z nich zdecydowanie przykuła moją uwagę. To kolejne "arcydzieło" made in KRUAK. Jak zawsze świetne ujęcia, konkretny montaż, muza Adele i dobry pomysł na poskładanie wszystkiego w całość. A jak się do tego dołoży fajny "finał", to już w ogóle nie ma innej opcji, jak tylko wrzucić ten film na bloga i hałasować dookoła, że KRUAK fajne filmy ma i kropka. Dobrego oglądania zatem :


piątek, 20 lipca 2012

free.....

   Wreszcie, w końcu, ostatecznie i ewidentnie udało się w miarę komfortowo rozpocząć tak długo wyczekiwany urlop. Ostatnie dwa tygodnie niosły ze sobą dużo stresów, nerwów i totalnej chęci zmiany pracy, która tak konkretnie ostatnio dawała popalić. Aż zacząłem mieć czasami myśli, by rzucić to wszystko w cholerę i zająć się czymś co będzie miało przysłowiowe "ręce i nogi". Przez ostatnie lata daje się zauważyć coraz większa degradacja w firmie objawiająca się coraz głupszymi, bardziej debilnymi pomysłami różnych różnych takich osób. Za dużo rzeczy by o tym pisać, fakty są takie, że urlopu wyczekiwałem jak mało kto i teraz jestem wreszcie szczęśliwy mogąc przy Sośnie trochę odpocząć od tych wszystkich zawodowych spraw. Kika tygodni odpoczynku może sprawić cuda i mam nadzieję, ze po mim powrocie wszystko jakoś wróci do normy, ludzie trochę się ogarną i będzie "do wytrzymania". Jak nie to pewnikiem trzeba będzie trochę zmienić swoje życie.
   Trochę się rozpisuję o tych bzdurnych sprawach, tymczasem zacząłem urlop i mamy wreszcie wystarczająco dużo czasu dla siebie, domowych spraw, latania i robienia tych wszystkich rzeczy których wcześniej jakoś nie udawało się robić.
   Dziś wybraliśmy się na wycieczkę z której kilka zdjęć będzie poniżej. Plan był na wypad do Bydgoszczy, a jak zawsze coś tam się pozmieniało i ruszyliśmy w zupełnie innym kierunku. Kowalewo, Toruń i kilka innych fajnych miejsc sprawiły, że nasze mordki zostały zamienione w lica pełne uśmiechów. No bo nie mogło być inaczej jak tylko uśmiechać się na widok tak obiecujący dla każdego paralotniarza :



   Wyprawa nasza miała jeszcze kilka punktów kulminacyjnych i nie ma sensu pisać po kolei co się działo. Wystarczy napisać, że "cytruś" fajnym autkiem jest, my wreszcie gdzieś się ruszyliśmy, okolica atrakcyjna wielce, a hot-dogi z Orlenu to oczywiście najlepszy fastfood drogowy na świecie.



   No. To na dzisiaj wszystko. Jestem wreszcie FREE od tych wszystkich zawodowych spraw, zaczęliśmy z Sosną wycieczkować, idzie warun, więc w końcu wszystko będzie wyglądać tak jak powinno......

wtorek, 17 lipca 2012

chłopaki nie płaczą...

   Dziś mija tydzień od ostatniego wpisu i nie jest to powód do jakiejś zbytniej radości. Długa przerwa. Codzienność ostatnio przygniata konkretnie i jakoś nie mam weny do pisaniny. Dużo pracy i te ostatnie dni dają mi konkretnie popalić. Znów jest za dużo roboty, za dużo przepychanek z podstarzałymi tępymi babami sądzących, że pozjadały wszelkie rozumy i za dużo jakichś innych drobiazgów skutecznie zatruwających codzienność. Ech tam. Szkoda gadać. Po prostu państwowa służba zdrowia w pigułce.
   Ostatnio te wszystkie zawodowe sprawy wyraźnie się kumulują i nawet w powietrze nie udaje się uciec choć na chwilkę. Ostatnie dni wyraźnie nie sprzyjają i pogoda też jakoś nie chce współpracować. Najpierw było burzowo, teraz za oknami deszcz i wiatr. Nędza nie pogoda. 
   Niektórym udaje się wstrzelić w pogodę i polatać, jednak mi to zdecydowanie ostatnio nie wyszło. Zgrzytam zębami na wiadomości, że koledzy z Bydgoszczy zaliczyli w miniony piątek fajny lot nad morze (Bydgoszcz - Stegna, ok 170 km, średnia prędkość 64km/h), zgrzytam na odbywający się w weekend parapiknik w Orzyszu, ale cóż zrobić. Trzeba zewrzeć pośladki, nie mazgaić się, nie marudzić i gdy tylko przyjdzie pogoda odpalić solówkę i polecieć gdzieś, naładować akumulator i pooddychać tym wszystkim czego czasami tak brakuje.
   Tymczasem poniżej puszczam filmik Pawła Stolarczuka (JetStream) o tytule nieco przewrotnie pasującym do dzisiejszego wpisu. Chłopaki nie płaczą, po prostu:

wtorek, 10 lipca 2012

grzeczne latanie....

   Jakiś czas temu, podczas tradycyjnego fedrowania internetu trafiłem na fajny filmik. Filmik, który inspiruje i przypomina, że filmy należy tworzyć z jakimś pomysłem, pasją i zacięciem. Ten, który zrobił Konrad z Mielca dokładnie taki jest. Dokładnie taki, jaki powinien być. Taki i nie inny. Ale dość pisania, filmik poniżej :

poniedziałek, 9 lipca 2012

Wałyczyk dopisał ....

   Wczoraj się udało. Burze gdzieś tam sobie poszły, temperatura lekko spadła i prognozy wieściły całkiem fajny cały dzień. Wiadomo było, że latanie będzie. Poranna krótka kombinacja - Wałyczyk, czy "nowa łąka"? Padło na Wałyczyk - większa szansa na suche podłoże i niską trawę. Kilka telefonów, ekipa jest w Olsztynku, ale po południu będą, Błażej wyjechany w trójmieście, Marek nie wie jeszcze i się odezwie. Potem całodzienne lenistwo - jakaś telewizja, drzemka, obiad i te sprawy.
   Po piętnastej pakowanie cytrusia, benzyniarnia, paliwko. Pół godziny później jestem na miejscu. Upał, spiekota, łąka zarośnięta. Gospodarze gdzieś wybyli, więc za towarzystwo robią pasące się nieopodal krasule. Myślę, czy się bydlaki nie wystraszą napędu, ale spokojna głowa. Prawdopodobnie są "miejscowe", więc zostały przyzwyczajone przez Cześka i innych.
   Rękaw, dopieszczenie napędu, nowy filtr paliwa, podpięcie speeda, kilka telefonów. Czesiek będzie po piątej, Sławek odpala u siebie. Sosna melduje, że w telewizorni coś biadolą o trąbie powietrznej niedaleko. Cholera może być wesoło z tą pogodą.
   Cały czas żrą mnie jakieś skrzydlate robaki - Autan jednak warto mieć ze sobą. Gdy wyciągnąłem żółtą psikawkę sromotnie przegrały. Małe gnojki.
   Przyjechał Czesław. Pogaduchy, opowieści o weekendowej wyprawie do Olsztynka. Fajnie tam mieli i znając miejscowych, nie mogło być inaczej jak wspaniale. Mnie nie było, ale kiedyś trzeba się będzie jeszcze wybrać w taką wyprawę i latanie pośród cebeków.
   Słońce grzeje coraz słabiej, wiatru nie ma. Rozkładamy się. Czesław grzebie przy swoim krwistoczerwonym rydwanie. Coś tam nie pasuje. Coś nie halo. Woła. Co myślę o poduszkach. Kurde, jedna rozwalona, druga pęka. Widać, że liczy, że się nie rozsypie. Ja też bym chciał, by nie musiał naprawiać. lotnictwo jest nieubłagane i nie toleruje fuszerki. Rozum zwycięża. Jedzie do chaty po świeże poduszki i będzie wymieniał. Najmądrzej, bo nie ma co ryzykować, że w powietrzu coś odleci i zrobi przysłowiowe "fruu fruu" albo inne "drrrrr".
   Takie opóźnienie. Przyjechał Robert z Grudziądza. W końcu odebrał napęd i wreszcie wrócił do latania. Cześć, cześć. Fajnie, że jesteś, pogaduchy kolejne i  w międzyczasie się przebieram w ciuchy do latania. Też się powoli zaczyna szpeić. Ładny ten Jego napęd. Nowy taki, zadbany. Aż lśni.
   Gdy Czesław wrócił decyduję, by startować, Oni dołączą. Gorąco jak cholera, spocony jestem jak mysz. Solówka zatankowana "pod korek" jednak dosyć waży. W końcu się podpiąłem, coś tam delikatnie dmuchnęło, bieg, dociągnięcie, korekta kierunku, pędzę i pędzę i w końcu lecę. Uff. Dopiero teraz czuję, jaka jest parówa. Nie na moją kondycję takie starty w upał.



   Latam dookoła i staram się wyczuć jak to z tym powietrzem jest. Malina, luz i żadnych wodotrysków. Spokój i masełko. Zaczynam się bawić speedem w różnych konfiguracjach. Burek wyraźnie przyspiesza. No, trzeba go będzie jeszcze sprawdzić w trasie i porównać moje osiągi z innymi, wobec których zostawałem zawsze w tyle. Próbuję się dogadać z Sosną przez radio. Nici. Wyciągam telefon. Dzwonię. Nic nie słyszę i tylko gadam do aparatu trzymając go przed nosem. Nadal nie mamy łączności. Dwie zwitki płytkiej spiralki i schodzę niżej.


   Kręcę się dookoła łąki. Latam tak kilkanaście minut i wreszcie startują. Robert pierwszy. Jego Synthesis krzywo wstał. Wahadło, rzuca nim nieco. Widać, że nic z tego nie będzie. Spalił. Zawracam, widać, że coś grubszego, bo kosz ma skrzywiony. Coś tam się stało i grubo nie poszło. Niefajnie. Radyjko, gadanie. Linki poszły w śmigło, ale chyba będzie latał. Uff. Już chciałem lądować i pomóc, czy co tam trzeba będzie. Po chwili startuje Czesław. Też mi się włosy jeżą, bo prawie wjechał w Roberta. Z góry nie wyglądało to fajnie. Wszystko cacy, jest w powietrzu. Krótka konsternacja, co dalej. Mieliśmy puścić się do Brodnicy, bo tam jakiś piknik i wiaterek też tak ma pasować. Ostateczna decyzja, że Czesiek poleci sam, ja poczekam i zobaczę co z Robertem. Jak wystartuje, to polecimy w tamtą stronę.


   Kręcę się po okolicy i czekam na Roberta, który po jakimś czasie daje znać, że jednak odpuszcza. Ok, tak bezpieczniej lepiej i mądrzej. Zastanawiam się co zrobić, czy pędzić za Cześkiem, czy pokręcić po okolicy, czy może puścić w wycieczkę do Chełmży, może do Kowalewa i Sławka.. Hmm. Dylemat. Jest wpół do ósmej. Decyzja. Polatam po okolicy, bo czasowo nie wiem jak wyjdzie, a nie mam ochoty na powrót wieczorem i pakowanie po ciemku.
   Śmigam trochę na niskiej. Pola, jakieś zarośla. Krzaczory. Czasami bociany, jakieś polne drogi. W zbożu leżą dwa rowery, tuż obok, na myśliwskiej ambonie jakiś koleś w białym podkoszulku podskakuje i macha łapskami. Zawracam zobaczyć co chce. Jeszcze energiczniej macha i jeszcze bardziej podskakuje. Po chwili wiadomo - w ambonie nie jest sam. Zaciągnął tam jakąś "babę" i pewnikiem ja czaruje. Odlatuję, nie będę im przeszkadzał. Niech czaruje dalej.
   Latam dalej ciesząc się kilkoma metrami wysokości. W końcu wchodzę trochę wyżej i postanawiam polatać nad Wąbrzeźnem. Czesław melduje osiągnięcie Brodnicy. Ja na Niego poczekam i gdy wróci polecimy jeszcze gdzieś razem. Trochę kręcę się nad linia kolejową, trochę po okolicy. W końcu jestem nad Wąbrzeźnem, lot dookoła miasta, kilka zdjęć i powoli wracam w rejony Wałyczyka.






   Znów schodzę niżej. Znowu latanie na kilku metrach. Prawie rozgarniam nogami zboże. Cudowny letni zapach bije po nozdrzach. Obłędny. Czasami lecę wzdłuż polnych dróg. Fajnie, sympatycznie tak się lata. Na jednym z pól widzę traktor z jakimiś ludźmi pakującymi na przyczepę sianko. Zasuwam do nich. Widzę ich coraz wyraźniej, Oni mnie też. Kiwają, podskakują i widać, że im się podoba. Czekam, aż któryś zrobi fikołka, ale jakoś nie robią. Przeleciałem tuż nad nimi. Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy i dane mi było zobaczyć szerokie uśmiechy. Przeleciałem jeszcze raz i postanowiłem powoli podejść się do lądowania. Szeroki krąg nad łąką. Zero wiatru, Robert jeszcze jest.
   Pierwsze podejście i nieco za szybkie lądowanie. Ale ładne wyrównanie, delikatne przyziemienie, nie było źle. Trochę rozmów z gospodarzem i z Robertem. Zrobiło się wilgotno, więc zamiast deliberować, prędkie składanie Burana. Ostatnie deszcze i pogoda sprawiły, że wilgoć jest wszechobecna. Buty wilgotne, Burek wilgotny i zwycięska walka z kilkoma konikami chcącymi nasycić się glajtem. Małe wredne skurczybyki.
   Wrócił Czesław. Szybkie lądowanie. Też się składa. Pogaduchy, pakowanie, gospodarz zaprasza i ruszamy na tradycyjną polotową kawę. Na miejscu Czesław poszukuje telefonu. Gdzieś wypadł i zdaje się wybrał wolność. Dzwonimy do Niego. Wyłączony, nie zalogowany. Wracamy na łąkę. Może przy pakowaniu zwiał. Znowu dzwonimy - odpowiada podzwaniając z cicha. Zguba odnaleziona. Chciał na wolność, ale nie z nami takie numery. Wracamy na kawę. Prawie godzinkę gadamy o lataniu i jakoś przed dziesiątą rozjeżdżamy się do domów. W chacie przed jedenastą. Rozpakowanie, spacer z Wirkiem, prysznic, buzi buzi i lulu. Ale jakoś tak średnio mi się zasnęło. Jednak za mało chyba polatałem....