czwartek, 29 marca 2012

o Buranie Reflex.....


   Właśnie wysłałem Burana na przegląd, kontrolę, oglądanie, mierzenie i wszelakie możliwe sprawdzanie. Trochę głupie uczucie nie mieć w domu żadnego skrzydła, w końcu przyzwyczaiłem się do obecności ciągłej jednego, dwóch a w porywach nawet trzech glajtów gotowych, by pojechać na łąkę i pohałasować trochę ku uciesze własnej i ogólnej. Te czasy jednak minęły i z tej całej bandy latających tekstyliów został tylko Buran jako skrzydło najbardziej mi "teraz pasujące". Wiadomy dla wszystkich temat bezpieczeństwa i dbałości o stan techniczny sprzętu nakazał zgodnie z kartą paralotni zrobić przegląd i choć z drobnym opóźnieniem w końcu wysłałem to skrzydło do producenta - p. Krzysztofa Dudzińskiego/firmy Air-Sport .
   Pogoda też jakoś tak się pozmieniała i chyba mamy małą wojenkę próbującej wrócić zimy i dobrze już zadomowionej wiosny. Wieje konkretnie, ponoć ma padać i wręcz podsypać śniegiem więc najbliższy okres wydaje się najbardziej odpowiednim do konkretnej i dokładnej kontroli w jakim stanie jest to całkiem fajne skrzydło. Ten okres wydaje się odpowiedni także na spisanie mojej subiektywnej oceny Burana po sześciu miesiącach użytkowania i latania w różnych warunkach. Od spokojnego zimowego pyrkania po nieco dziką wiosenną termikę.
   Najlepiej zacząć od samego początku - już od dawna myślałem o przesiadce na skrzydło z profilem samostatecznym. Ponad rok temu kupiłem pierwsze takie moje skrzydło - był to używany Action27  firmy Dudek Paragliders. Tamto skrzydło nauczyło mnie pokory wobec startów i pozwoliło posmakować prawdziwego latania napędowego. Miało swoje wady i zalety, świetnie latało i bardzo opornie startowało bez wiatru. Było bardzo fajne i do dziś jestem gorącym zwolennikiem tego glajta. Gdyby nie to, że się już robiło starawe pewnie bym przy nim pozostał i nie chciał niczego zmieniać. Niestety - czas jest nieubłagany. Action się starzał i koniecznością były myśli o jakimś nowszym skrzydle. W tamtym czasie brałem kilka różnych konstrukcji pod uwagę - od Dudków, Apco, Paramanii po właśnie Burana Reflex. Myślałem, kombinowałem, dyskutowałem i gdy nadarzyła się okazja kupić w doskonałej cenie Burana Reflex będącego świeżutko po gwarancji nie zastanawiałem się zbyt długo. Dodatkowym atutem była świetnie udokumentowana historia skrzydła i pilota który "go" dosiadał wcześniej. Żeby nie było tak kolorowo był pewien haczyk - skrzydło było świeżutko po dosyć poważnej naprawie która wymagała interwencji producenta. Dla wielu takie różne sprawy przekreślają skrzydło, jednak wszystko było dosyć dobrze udokumentowane, cała pełna historia, zdjęcia, przegląd, kontrola po naprawie i na dokładkę wielce atrakcyjna cena. Dodatkowym atutem była uczciwość sprzedawcy i szczere rozmowy co, jak, dlaczego, w jaki sposób i  możliwość zwrotu sprzętu gdyby z jakichś powodów jednak mi nie pasował.
   Zdecydowałem się, kupiłem i po odpakowaniu przesyłki wyszedł z wora pięknie szeleszczący glajt na pierwszy rzut oka wyglądający idealnie. Czyściutki, wręcz lśniący kolorami od którego biła dbałość poprzedniego użytkownika o każdy kawałek skrzydła.


Początki i pierwszy start :

   Po pierwszych zabawach na łące byłem strasznie mile zaskoczony bardzo dobrym stanem skrzydła i tym jak pracuje, podczas nawet słabego wiatru. Kosmicznie łatwo wstaje i jest do bólu przewidywalne. Wybacza jakieś tam drobne błędy, a te poważniejsze pozwala skorygować bez strachu, że zaraz opadnie do tyłu, ucieknie gdzieś na bok, czy coś tam innego chytrze zbroi. Szczególne, czym mnie zaskoczył Buran to fakt, że udało mi się go postawić alpejką przy nawet słabiutkim dwumetrowym wiaterku. Start klasyczny totalnie bez kłopotów. Wystarczy niewielka siła, odrobinkę techniki, pojęcia by wstał bez jakichkolwiek oporów, by po chwili dotrzeć nad głowę i się tam zatrzymać. Pod tym względem jest całkowitym przeciwieństwem Actiona, na którego bez wiatru trzeba było mieć dosyć dobrze wypracowaną technikę.
   Pierwsze wrażenia były bardzo bardzo dobre. Trochę z obawami podchodziłem do pierwszego "poważnego" startu, który wypadł podczas jesiennego Święta Latawca w Pluskowęsach nieopodal Chełmży. Niby wszystko proste, niby doświadczenie jest, niby ileś tam skrzydeł już oblatałem, jednak każda nowa konstrukcja która ma mnie ponieść produkuje lekkie zdenerwowanie i obawę przed nieznanym. Dodatkowym kłopotem był start w dosyć trudnych warunkach - lekko kręcący wiatr i nieszczególnie dobre miejsce do statu przedzielone rowem i rosnącymi blisko wysokimi drzewami.
   Pierwszy start wyszedł z lekkim wahadłem i po chwili byłem w powietrzu. Wrażenia bardzo dobre - Buran Reflex jest nośny, dobrze idzie "za ręką", wspaniale skręca i aż się prosi o jakieś drobne wariacje - wingovery i spiralki. Po odpuszczeniu trymerów nadal jest nośny, a sterowanie "kulkami" daje sporo frajdy. Ten sposób sterowania na "szybszych" ustawieniach ma już większość skrzydeł napędowych i w Buranie to po prostu działa. Nie trzeba wieszać się na uchwytach i wciąż coś poprawiać. Kulki łatwo wpadają w rękę i skrzydełko posłusznie skręca, zawraca i co tam jeszcze od niego chcemy. Jedyna w mojej ocenie tamtego lotu wada, to jakaś taka miękkość i nieco większe od Actiona myszkowanie skrzydła po niebie. Gdy się da pełny gaz na odpuszczonych sterówkach Buran Reflex jest nieco mniej stabilny niż skrzydła, które dosiadałem wcześniej. Nie wiem czy złożyć to na kark Jego charakterystyki i moich umiejętności, jednak takie "uczucie" nie każdy lubi. Mi to nie przeszkadza i nauczyłem się z tym żyć - kiwa się nieco, ale nie jest to nic złego.
   Pierwsze lądowanie robiłem na kilka razy z różnych powodów. Wspominałem o trochę trudnym miejscu i dołożył się do tego problem z wyłączeniem napędu. Poza tym uważam, ze lepiej przećwiczyć któryś element lotu o jeden raz za dużo, niż o ten jeden raz za mało. Gdy w końcu byłem gotowy wylądowałem bez najmniejszych kłopotów. Równo, dobrze, delikatnie przyziemiłem. Pierwsze wrażenia bardzo pozytywne - fajne, ładne, świetnie wykonane skrzydło będące wspaniałą alternatywą wobec innych często o wiele droższych konstrukcji.


Wlatywanie się.

   Po jakimś czasie zacząłem się w Burana wlatywać. Za każdym razem byłem pod wrażeniem jak "toto" lekko wstaje i jak nadspodziewanie fajnie lata. Lądowania także bez problemów. Jedyne co mi na początku niespecjalnie pasowało to te wahania podczas dodania gazu. No ale to kwestia przyzwyczajenia i wyrobienia odpowiednich nawyków.
   Jedyny minus z tamtego "jesiennego okresu" to zauważone po kolejnym locie lekkie uszkodzenie w miejscu łączenia komór i wszycia tasiemki od linki. W niecały miesiąc po kupnie wszystko ze mnie zeszło, cała radość gdzieś tam zniknęła i pojawiły się różne myśli. Uszkodzenie pojawiło się po przeciwnej stronie, niż wspominana wcześniej naprawa skrzydła i stąd chyba wzięły się różne teorie spiskowe, czarne myśli i te wszystkie inne wścieki. Buran wcześniej latał dobrze i jakoś niespecjalnie byłem przygotowany na taką "zagrywkę". Przyznaję bez bicia, że emocjami byłem nabuzowany i wciąż zachodziłem w głowę skąd to się wzięło. Ma to odzwierciedlenie w blogu. Za szybko feruję czasami opinie, jednak tamte wpisy nabuzowane są tamtymi emocjami jakie we mnie siedziały. Oczywiście skrzydło pojechało do "firmy" na naprawę i kolejną kontrolę.
   Buran wrócił w tempie ekspresowym, rzecz jasna po naprawie i dokładnej kontroli. Po "problemie" nie było właściwie śladu i mogłem bez jakichkolwiek zastrzeżeń dalej latać. Każdy kolejny lot odbudowywał moje dobre relacje z tym skrzydłem. Spędzałem długie godziny ciesząc się lataniem i pozwalając sobie co jakiś czas na więcej i więcej. Zacząłem latać dłużej i dalej. Zacząłem latać w coraz trudniejszych warunkach. Przy coraz silniejszym wietrze i coraz to żwawszej wiosennej termice.


Podsumowanie.

   Podczas tych wszystkich lotów mogłem dopisać do książki nieco godzin nalotu i przekonałem się chyba wystarczająco, by móc napisać kilka słów o poszczególnych fazach lotu.
- STARTY są mega proste, łatwe i przyjemne. Czysta łatwizna. W bezwietrzu wystarczy lekki nacisk na taśmy i mgliste pojęcie, by skrzydło samo zrobiło resztę wskakując ładnie nad głowę. Pozwala na błędy i daje czas na ich poprawienie. Nie zdarzyło mi się by frontsztaliło lub sprawiało jakieś większe problemy. Przez ostatnich kilka miesięcy spaliłem zaledwie kilka startów, za każdym razem jednak była to moja wina, byłem źle rozłożony, gdzieś tam się linka zaplatała, napęd strajkował itd. Przy wietrze wstaje równo i pewnie, za każdym razem sygnalizując wszelkie możliwe atrakcje.
- LOT - za każdym razem czułem się pewnie. Buran Reflex bardzo dobrze skręca, jest nośny, a sterowanie kulkami jest wybitne. Przy odpuszczonych trymerach mam całkiem przyzwoite wznoszenie i kulki to czysta frajda. Latam w "górnej wadze" i we wspólnym locie z np Fusionem lub Nucleonem zostawałem w tyle. Jednak do spółki z Revo już lataliśmy w podobnych prędkościach. Gdy go porównuję do Actiona to także wydaje mi się nieco wolniejszy, jednak jest to tak naprawdę szczegół. Latam rekreacyjnie, nie ścigam się i jak dla mnie jest bardzo dobrze. Świetnie się sprawdza w termice. Nie jest typową dechą nad głową jak legendarny pod tym względem Synthesis, nieco myszkuje i właściwie sam wchodzi w kominy. W pewnym momencie zacząłem się bawić odpuszczając sterówki i patrząc co tam skrzydło zrobi. Gdy trafiało na noszenie samo ładnie sobie radziło i z naprawdę niewielką pomocą z mojej strony można było kręcić i kręcić. Nie były to jakieś duże noszenia, nie była to taka super ostra terma, jednak czułem się bezpiecznie, dobrze i miałem wrażenie, że Buran wręcz zaprasza mnie do takiego latania. W termicznych warunkach nawet kręcąc jakie większe zakrętasy nie przydarzyła mi się żadne klapka, krawat lub inna tego rodzaju zagrywka. W ostrzejszych skrętach zachowuje się dobrze, pewnie i nawet wlatywanie w swoje strugi nie kończyło się niczym szczególnym. Skrzydło przekazywało akurat tyle informacji ile potrzebuję i jak dla mnie jest świetne.
- LĄDOWANIE podobnie jak start należy do przyjemności. Owszem - trzeba pamiętać o kilku rzeczach, jednak gdy ktoś wie, jak się ląduje bez kłopotu sobie z Buranem poradzi. Nie jest to żaden bombowiec potrzebujący mili pasa tylko zgrabne, dobrze lądujące skrzydło. Odpowiednie zejście, wytrzymanie, wyhamowanie i człowiek jest z powrotem na ziemi. Szczęśliwy, zadowolony i radosny.
   Parę razy lądowałem w trudniejszych warunkach, rotorach i innych podmuchach i za każdym razem Buran zachowywał się wzorowo. Na pewno nie gorzej niż inne skrzydła którymi latałem. 
- ZALETY w moim mniemaniu są liczne. Start, nośność, sterowanie są zdecydowanie bardzo dobre, wręcz świetne. Bardzo fajnie mi się na nim lata. Czuję się bezpiecznie i komfortowo. Wzór, bryła, kolorystyka bardzo mi pasują i sprawiają, że wizualnie skrzydłu nic nie można zarzucić. Buran Reflex wg mnie nadaje się dla każdego pilota - nawet dla początkujących ze słabym napędem. Wykonany jest z najwyższej klasy materiałów, w sposób dokładnie taki, jak powinna wyglądać paralotnia. Nic mnie nie zawiodło i wszystko jest "cacy"
- WADY - hmm...trudno coś napisać, bo właściwie wszystko mi pasuje. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić to wahania i myszkowanie czasami po niebie. Niektórzy tego nie lubią, niektórym to nie odpowiada, jeszcze inni to uwielbiają. Jak wiadomo są różne gusta i guściki i jedni będą woleli to, a inni tamto.
   Jak dla mnie Buran Reflex nie ma wad, a to jedno złe wrażenie z jesieni minionego roku nie ma żadnego znaczenia. Okazało się że owo uszkodzenie było spowodowane problemem związanym z wcześniejszą naprawą, a Buran pokazał, że lata świetnie nawet z drobnym uszkodzeniem.
- SERWIS - Buran Reflex produkowany jest w kraju przez firmę AIR SPORT. Co za tym idzie nie ma żadnego problemu w sprawach kontaktu, napraw, przeglądów, płatności i tego wszystkiego, na czym czasami ludzie wieszają przysłowiowe psy. Nie ma skomplikowanej sieci dealerskiej, pośredników, więc gdy trzeba coś załatwić od razu jest bezpośredni kontakt. Wszystko załatwia się miło, komfortowo, grzecznie i przede wszystkim szybko. Przy każdym kontakcie okazywało się, że fachowość i jakość idzie w parze, że rozmawiam z żywym człowiekiem, któremu zależy na jakości, fachowości, a każde nawet najgłupsze moje pytania spotykały się z rzetelnymi i dobrymi odpowiedziami.


   To właściwie chyba wszystko co mogę napisać po ostatnich sześciu miesiącach z Buranem. Spędziliśmy razem w niebie kilka dobrych godzin, przeżyliśmy to i owo. Fajnie lata i już czekam na powrót z przeglądu i kolejny lot do nieba.....

środa, 28 marca 2012

jeszcze o wypadkach...

   Pisałem ostatnio o wypadkach i głupocie ludzi, którzy sami proszą się o problem sądząc, że latanie jest proste, łatwe i nie wymaga odpowiedniego podejścia. W tamtym wpisie nie napisałem o jeszcze jednej grupie wypadkowej - mianowicie o rzeczywistych wypadkach i problemach, które niestety przydarzyć mogą się każdemu, nawet najlepiej wyszkolonemu i najlepiej latającemu pilotowi. Różnica pomiędzy grupą wspomnianą kilka dni temu, a tą o której będę pisał dziś jest zasadnicza i widoczna gołym okiem.
   W obydwu przypadkach mówi się o wypadku, zdarzeniu lotniczym itd i mogłoby się wydawać, że właściwie nie ma żadnej różnicy. Wypadek to wypadek. Coś się zdarzyło, coś niezamierzonego i nie planowanego. Wg. mnie jest jednak różnica i trzeba o niej mówić jasno.
   Pierwszą grupę "wypadkową" tworzą ludzie którzy nie sprawdzają sprzętu, którzy wyraźnie przeceniają swoje umiejętności i wiedzę, ludzie chcący latać, a którzy do tego jeszcze się nie nadają. Ludzie mało praktyczni, mało potrafiący i w swej głupocie sądzący, że wszystko potrafią nie umiejąc w zasadzie niczego. To ludzie nie mający pokory wobec "nieba" i wobec siebie. Trochę tacy cykliczni "fuksiarze". Cykliczni do pierwszego prawie gwarantowanego wypadku. Takich jest najwięcej i to tacy są bohaterami większości tragicznych wiadomości. To właśnie dzięki takim ludziom zwykły, szary człowiek dowiaduje się, że paralotniarstwo to sport ekstremalnie niebezpieczny, zabijający ludzi i w ogóle morderczy jak cholera.
   Całkowitą odmiennością charakteryzuje się druga grupa "wypadków". To wypadki ludzi umiejących latać, ludzi starających się dbać o własne bezpieczeństwo i mających odpowiedni dystans, odpowiednią "optykę" wobec siebie i tego wszystkiego, co dzieje się wokół. Takich wypadków jest zdecydowanie mniej i są o wiele rzadsze, niż te wspomniane powyżej.
    Zaryzykuję pogląd, że każdy dochodzi do takiego poziomu, który oferuje w miarę bezpieczne latanie. Przychodzi moment w którym potrafi się ocenić warunki, własne umiejętności i potrafi określić, czego się "ogólnie" można spodziewać po sprzęcie, pogodzie i sobie. Umie się wtedy z grubsza określić ryzyko i jest spora szansa podjąć właściwe decyzje w momencie krytycznym. Ma się ta całą pokorę i chyba dopiero wtedy latanie daje tak wielką satysfakcję....
   Niestety zdarzają się czasami problemy na które taki pilot nie ma żadnego wpływu. Nie mamy wpływu na niektóre rzeczy, jednak w takich momentach jesteśmy kosmicznie lepiej przygotowani do radzenia sobie w trudnych chwilach i jest możliwość, że z takich chwil możemy wyjść względnie cało. Zdarza się także podjęcie złej decyzji, jednak pilot "coś potrafiący" zdecydowanie lepiej sobie z tym poradzi, ma jakieś szanse i o wiele rzadziej ginie niż taki przysłowiowy "bezmyślny wór ziemniaków".
    W takim momencie pilot staje się chyba tak naprawdę pilotem. Człowiekiem odpowiedzialnym, myślącym/potrafiącym/nauczonym oceniać ryzyko, kalkulować przed i podczas lotu co może się stać, czego się spodziewać i  czego raczej nie powinien robić.
   Zdarzają się wypadki i na niektóre z nich nie mamy wpływu. Jednak taki pilot potrafi zminimalizować straty i maksymalizować zyski jakie dostarcza możliwość znalezienia się w powietrzu. Taki pilot podejmuje zazwyczaj właściwe decyzje i nawet gdy coś się nie uda, gdy się jednak pomyli to potrafi potem o tym pomyśleć, to przeanalizować i już nigdy nie popełni podobnego błędu.
   Między innymi umiejętności podejmowania decyzji i myślenia odróżniają te dwie grupy. I jedni i drudzy bardzo chcą, uwielbiają i pragną latać, jednak różnie decydują, różnie myślą i cechują się różną pokorą wobec powietrza.
   Wiadomo, że w każdym wypadku jest ktoś poszkodowany i ktoś ucierpi bardziej niż mniej. Jednak trochę śmieszy mnie takie wielkie użalanie się nad tymi, którzy aż prosili się o zrobienie sobie "kuku". Nie zachowali pokory, nie słuchali innych, szli na "skróty" i dostali od życia prztyczka. Pal licho, gdy się tylko potłukli i zniszczyli swój sprzęt. Szkoda, że w swoim zapatrzeniu w siebie nie widzieli tego, że takim sprowokowaniem wypadku i igraniem z losem skrzywdzili innych, bliskich sobie ludzi.
   By jakoś podsumować to pisanie o wypadkach wrzucam dla przestrogi zdjęcie, dzięki któremu być może ktoś czytający tego bloga pomyśli nad ryzykiem, nad swoimi możliwościami i umiejętnościami. Zwłaszcza ci wszyscy nowi piloci, którym się wydaje, że latać można wszędzie, zawsze i latanie jest super przewidywalne.
   Niestety nie jest i to od nas zależy, jak bardzo chcemy ryzykować, jak latać i czy warto czasami poświęcić trochę więcej czasu na naukę, kontrolę sprzętu i ciągłe rozwijanie umiejętności.
   Zdjęcie obrazuje nogę jednego ze świetnie latających kolegów, który przeżył bliskie zbliżenie z linią wysokiego napięcia. Zdjęcie dzięki któremu widać, że nikt nie jest niezniszczalny i że zawsze coś może pójść nie tak. Ważne by myśleć i minimalizować ryzyko, które podejmujemy.

poniedziałek, 26 marca 2012

z powrotem w niebie.....

   Ostatnio właściwie wszystkie prognozy były zadziwiająco zgodne - w sobotę miało być słonecznie ze słabiuteńkim wiaterkiem. Od dwóch tygodni nie latałem, więc takie prognozy były cholernie miłe oku.
I sobota dopisała dokładnie taką pogodą, jaką widać było w tych wszystkich pogodynkach, windgurach i innych iceemach. Taki fajny dzionek nie pozostawiał właściwie wyboru - po prostu należało go właściwie spożytkować. Można było latać cały dzień, bo już od rana było "fajnie". Decyzje zapadły i wybór jednak padł na pyrkanie popołudniowe - tak by w spokoju się wyspać, wyleżeć i nacieszyć domowym porankiem świeżo po powrocie.
   Po obiedzie zapakowałem cytrusia, zatankowałem i pojechałem na stary dobry Strużal. Nieco kicha na miejscu, bo łąka wciąż kiepsko wyschnięta, jednak nie było tak tragicznie, by nie dało rady znaleźć dobrego miejsca do startu. Ważne, że było jak wjechać, ważne, że większa połowa łąki była jako tako przesuszona. Warunki nadal były świetne, więc takie drobiazgi stały się drobiazgiem.
   Rzecz jasna zgłosiłem lot do Sosny i Fisu, wyszpeiłem się i po kilkunastu krokach bylem wreszcie w powietrzu. Nie będę dużo cyganił - to wspaniałe uczucie wrócić po dwóch tygodniach do domu i latania. Kilka kręgów po okolicy dla "wyczucia" powietrza i ruszyłem nad Chełmżę. Obowiązkowa rundka nad domem i Sosną, i poleciałem nad miasto pstryknąć kilka zdjęć. Efekty poniżej :




   Trochę zbyt długo kręciłem się nad Chełmżą - planowałem jeszcze polecieć do Wąbrzeźna, by choć chwilkę pomielić powietrze do spółki z Czesławem, który także w to popołudnie planował latać.
Polatałem tradycyjnie nad Sosną i ruszyłem w drogę. W powietrzu było idealnie. Spokojnie, bez żadnych termicznych atrakcji, wobec czego zszedłem trochę niżej, by nacieszyć się takim niskim lataniem. Przez Strużal, Grodno, Mlewo leciałem na wschód i na wysokości Orzechowa zdałem sobie sprawę, że w Cześkowe okolice raczej nie dam rady dotrzeć. Słyszeliśmy się w radiu, jednak ja zbyt długo latałem nad Chełmżą, by teraz puścić się w trasę do Wąbrzeźna i powrót do domu. Czas okazał się wartością deficytową, a na powrót w szarości nie miałem chęci. Buran jest niezłym skrzydłem, jednak nie aż takim demonem prędkości.



   Hołewer - ważne było, że ktoś prócz mnie gdzieś tam mieli śmigłem powietrze, i mam nadzieję, że doznaje takiej samej frajdy z latania jak ja. Wracając gapiłem się na coraz piękniejsze wiosenne widoki i pośród pól i lasów udało się zlokalizować dwie całkiem fajne nadające się do startów łąki. Jakiś czas temu do dyspozycji na Strużalu były dwa "trawniki", jednak na "dziś" został już tylko jeden. Ta z której korzystamy nadal jest fajna, ale ma niestety jedną wadę - z racji położenia tuż nad jeziorem czasami bywa podmokła - a to jak wiadomo kiepsko wpływa na wszelkie naziemne operacje paralotniowe. Na samym środku tej drugiej, większej wybudowano dom, wobec czego hałasować komuś pod "oknami" jakoś tak nie halo.

   Wracając do tematu - chyba każdy pilot pragnie mieć w swojej okolicy kilka różnych łąk do wykorzystania zależnie od warunków i każda taka zachęcająca połać ziemi jest konkretnie wypatrywana z góry. Trzeba będzie tam kiedyś podjechać, obejść, ustalić właściciela i się z Nim dogadać na wiadome wykorzystywanie.
   Poleciałem jeszcze nad Kuczwały zobaczyć co tam u sąsiadów z Mikrolotu, a potem wróciłem nad Chełmżę przelatując znowu na niskiej nad Strużalem i jeziorem kuszącym wielce, by zejść tak naprawdę nisko nisko. Kusiło strasznie, jednak zadowoliłem się lotem na kilku metrach, nie zaś takim w którym rozbryzguje się butami fale.


   Przedefilowałem znowu nad domem, przeleciałem nad miastem i wróciłem nad Strużal, by w końcu wylądować. Po kręgu udanie przyziemiłem i cały lot od początku do końca mi wyszedł tak jak chciałem. Gładki ładny start, super warunki w powietrzu i bezproblemowe lądowanie - tak powinno wyglądać udane sobotnie popołudnie ;)

selekcja wypadkowa......

   Kolejny wpis z grupy komentarzy wobec rzeczy dziejących się dookoła. Sprowokowany tym wszystkim co niesie ze sobą wiosna i narastające parcie na latanie ludzi kompletnie do tego nieprzygotowanych. Nazywając rzeczy po imieniu sprowokowany "głupotą i beztroską" różnych takich, sądzących, że są super wyszkoleni, niezniszczalni i w ogóle latanie to kaszka z mleczkiem.
   Niestety tak nie jest - latanie dostarcza masę wrażeń, pozwala spełnić marzenia i jest po prostu piękne. To bezdyskusyjne i nie ma co polemizować. Niesie jednak ze sobą dosyć spore ryzyko, o którym niestety zapomina coraz więcej ludzi.  Jeśli pilot zdaje sobie z niego sprawę, jeśli wie co zrobić, jeśli we właściwy sposób został przygotowany do zmieniających się czasami gwałtownie warunków ma szansę wyjść z tego cało, ewentualnie z mocno zaciśniętymi pośladkami.
   Jeśli jednak trafi na takiego "ofermę" nie nauczonego jeszcze pokory, nie rozumiejącego, że latanie bywa niebezpieczne, to o wypadek bardzo łatwo. A wtedy w każdych możliwych mediach pojawia się wielki lament, jak to bardzo żal, jak szkoda i jak to latanie zabija. Niestety większość z tych skomlących lamenciarzy nie dostrzega tego, że taki delikwent ginie na własną prośbę.  I po tym przydługawym wstępie przechodzę do meritum. Do wspomnianej w tytule SELEKCJI.
   Latanie rządzi się dokładnie tymi samymi prawami, co inne mniej lub bardziej ryzykowne dziedziny naszego życia. Gdy ktoś zdaje sobie sprawę z ryzyka, minimalizuje je na każdym kroku, dba o zachowanie chociaż minimalnego marginesu bezpieczeństwa na wypadek czegoś niespodziewanego, gdy ktoś ćwiczy, trenuje i przede wszystkim myśli, ma szansę zminimalizować wypadek i cieszyć się długimi latami dobrego i dostarczającego masy frajdy latania. Tacy piloci zazwyczaj osiągają spory nalot, a tragiczne błędy popełniają zazwyczaj bardzo bardzo rzadko, wręcz nigdy.
   Zdarzają się też w "lotnictwie" ludzie, którzy w życiu nie powinni zabierać się za latanie. Ludzie nie potrafiący ocenić swoich umiejętności, ryzyka, nie posiadający choćby szczątkowej wiedzy o tym wszystkim, co można zepsuć podczas na pozór spokojnego "pyrkania". To wszyscy ci, którym się wydaje, że wystarczy kupić skrzydło, napęd i już "z automatu" stają się pilotami. To tacy, którzy na starcie opracują flaszkę lub kilka piwek i nawet nie skończywszy kursu kozakują ryzykując nierzadko życiem innych. To wszyscy ci, którzy nie potrafią odpuścić, którzy wystartują zawsze i wszędzie, w nadchodzącą burzę i których wszyscy latający normalnie widują właściwie na każdym kroku. Łatwo ich odróżnić - zazwyczaj nie widać w nich tego "profesjonalizmu" na którym powinno się opierać prawdziwe i bezpieczne latanie.  
   Wszyscy ci ludzie zazwyczaj dość szybko się rozwalają lądując w gipsie lub przysłowiowym grobie. W takich przypadkach wielu lamentuje, jęczy jak im szkoda tych latających "inaczej". Ja z wrodzonej przekory jestem przeciwnikiem takiego biadolenia. Każdy z nas zasługuje na to, co go w lotniczej karierze spotyka i gdy ktoś rozwala się na starcie "na własne życzenie" to czego żałować? Nie poświęcił czasu na naukę, nie postarał się to ma problem. Co tu kombinować ? sam popełniłem wiele błędów jednak zawsze starałem się minimalizować ryzyko i uczyć ile tylko mogę z każdego możliwego źródła jakie tylko było w moim zasięgu. Ale wracając do wypadkowiczów - dzięki ich śmierci jest szansa, że ktoś z takich kozaków pomyśli przed kolejnym startem i zastanowi się czy na pewno wszystko jest w porządku. Czy włożył w latanie wystarczająco dużo, by przyniosło mu mnóstwo uciech, frajdy i tego co w lataniu jest najpiękniejsze....
   Właśnie nadeszła wiosna, więc tradycyjnie nastąpiło otwarcie sezonu wypadkowego - kilka ostatnich tygodni obfituje w wypadki właśnie sprowokowane przez różnych takich którym się wydawało, że potrafią, że latanie jest super proste i że im na pewno nic się nie stanie. Tere fere frajerzy.
   Najpierw trzeba się czegoś nauczyć, zrozumieć i zdobyć jakiekolwiek doświadczenie, by coś za co się zabierają zrobić w sposób bezpieczny i dokładnie tak, jak to powinno wyglądać. Te przypadki o których piszę to m.in. odpalanie napędu bez kosza i kasku oraz próba latania na trajce, gdy się jeszcze tego nie potrafi. Obydwa przypadki zakończone śmiercią delikwentów. Obydwaj nie byli przeszkoleni w zakresie czynności które odbywali, obydwaj nie potrafili. Była wcześniej cała masa podobnych "wypadków" jednak chyba określenie "wypadek" nie jest zbyt dobrze dobranym słowem. Takie różne pomysły trzeba nazwać po imieniu - głupotą i niepotrzebnym ryzykiem ludzi, którzy chcą iść na skróty. Poważne latanie niestety skrótów nie toleruje i szybko weryfikuje różne takie pomysły. Szkoda ludzi, jednak nie ma co się czarować i biadolić. Ludzi ginęli, giną i będą ginąć zwłaszcza gdy się o to proszą.
   Byłem ostatnio na lotnisku w Inowrocławiu i tam z kilkoma znajomymi rozmawialiśmy właśnie o takich różnych "skrótach". Nawet w miejscu tak korzystnym, z fajnym działającym lotniskiem, szkołą paralotniową "na miejscu" trafiają się ludzie proszący się o wypadek. Trafiają się tacy chcący latać bez papierów, próbują ludzie nie potrafiący i nie nauczeni jeszcze "powietrza" i właściwie nie wiadomo co jest tego przyczyną....Nie wiem, nie chcę dywagować i snuć domysłów.
   Niestety smutną prawdą naszego paralotniowego światka jest to, że takich lotnisk, miejsc, łąk jest cala masa i właściwie każdy z nas ma na "swoim podwórku" takiego giganta "wypadkowego".
  Trafia się także nieco inna grupa kiedyś już przeze mnie opisana - to ludzie potrafiący już latać i mający niezłej klasy sprzęt. Mający jednak głęboko w dupsku przepisy i latający tak, jakby w Polsce nie działało żadne prawo. Wlatujący wszędzie gdzie się tylko da, byleby tylko pstryknąć fotki dla jakiejś korporacji lub zaśmiecić miasto ulotkami akurat takiej, a nie innej opcji politycznej. Ludzie świadomie łamiący wszelkie normy, zasady i prawa.  W tym przypadku selekcja także powinna jakoś działać, jak nie naturalna to chociażby "karna". Okazuje się jednak, że tacy latają dalej, że prawo jest jakie jest i jakoś kulawo idzie egzekwowanie jakiegokolwiek poziomu. Szkoda. 
   Nie wiem czym to jest spowodowane, czy to wina szkoleń, czy tego, że właściwie nie  ma żadnej kontroli nad pilotami, którzy przecież zobowiązani są do przestrzegania jakiegoś tam prawa.  Okazuje się jednak, że można latać gdzie się chce, jak się chce i po wypadku wszyscy jak jeden mąż płaczą jak to im wielki żal tyłki ściska.
   Zastanawiam się, czy czasami życie nie jest przewrotne. Każdy zna kogoś, kto nadmiernie ryzykuje, kto lata po pijaku, kto olewa wszelkie normy i jakoś niewielu z nas coś z tym robi. Wszyscy wiedzą, wszyscy widzą i wszyscy potem stawiają krzyżyki, oddają cześć i w ogóle skomlą jak zbite psy.
   Jasne, że we wspomnianych wyżej wypadkach zawinił przede wszystkim ten, który zapłacił najwyższą cenę, jednak czy czasami my wszyscy jako środowisko nie mamy w tym swojego niewielkiego udziału ? Jasne, że nikogo nie będziemy trzymali na siłę na ziemi, nikomu nie będziemy mówić co ma zrobić ze swoim życiem, jednak gdy widać, że taki delikwent skutecznie stara się o jakiś fajny i malowniczy wypadek powinniśmy reagować. Tacy powinni siedzieć na ziemi, uczyć się i rozwijać, a nie zabijać siebie i innych dla wielkiego żalu wszystkich innych.

   Tyle w tym wpisie - rzecz jasna to moje subiektywne poglądy i nie każdy może się zgadzać. Jednak liczę na to, że sprowokuję jakąś rzeczową dyskusję, jakieś wyrzuty sumienia lub choć zwykłe myśli o naszym lataniu. Każdego z osobna i wszystkich razem.

  

piątek, 23 marca 2012

w końcu w domu....

   W końcu, wreszcie i ostatecznie wróciłem.....Jak wiadomo żadne frykasy, bankiety i inne takie ceregiele nie zastąpią własnego gniazdka. U siebie jest najlepiej....Dwa szkoleniowe tygodnie wreszcie minęły. Zleciały na konkretnej tęsknocie za Sosną, naszymi domowymi pieleszami i lataniem. Dwa tygodnie totalnej nędzy życiowej dzielonej na hotel i szlifowanie umiejętności radzenia sobie z serwisem sprzętu do ratowania ludzkiego życia. Nie ma chyba sensu pisać szczegółowo o tym szkoleniowym okresie. Zdobyłem nieco wiedzy "zawodowej" i wytęskniłem się za Sosną.  Tyle.


   Choć może jeszcze warto wpisać o frajdzie i radości powrotu do domu. Nawet pogoda się cieszyła wraz ze mną pozwalając wracać do wszystkiego, co tak uwielbiam skąpaną w wiosennym słońcu drogą, podczas której nie udało się trafić na większe korki, a różnorakie ciężarówki i inne pekaesy zasuwały z zadziwiająca zwinnością...




wtorek, 20 marca 2012

o pasji......

   Taki kolejny wpis sprowokowany tym co działo się ostatnio na grupie. Trochę także sprowokowany różnymi wydarzeniami i przemyśleniami z ostatnich kilku tygodni. Tytuł mówi wszystko i pokazuje w pigułce o czym będę dzisiaj bazgrolił...
   Wpis poniższy będzie o szeroko pojętej pasji, o spełnianiu marzeń, o realizowani siebie i o tym wszystkim, co można z tym wszystkim powiązać. Każdy z nas marzy - to pewniak i to coś tak naturalnego jak oddychanie. Każdy czegoś tam od życia oczekuje, czegoś się spodziewa i coś chciałby przed śmiercią z życia mieć. Gdy te wymarzone rzeczy się spełnią przychodzi coś takiego, co sprawia, że wreszcie można oddychać pełną piersią. Rzecz jasna każdy marzy o czymś innym. Specjalnie pasje porównałem do marzeń,bo te pojęcia są ściśle ze sobą powiązane. Może nie do końca takie same, jednak bardzo sobie bliskie.
   Odkąd pamiętam marzyłem o lataniu. Pasjonowałem się "nim", marzyłem, chciałem i pragnąłem tego wszystkiego, co się z tym wiąże. Marzyłem od dziecka, od zaistnienia jakiejś normalnej "świadomości" i rozpoczęcia rozumienia świata. A co było wcześniej właściwie nie pamiętam, jednak jakoś nie jest to dla mnie ważne. Nie liczy się po prostu. Wierzyłem i wiedziałem, że jeśli nie "teraz", "już" to na pewno kiedyś będę latał, samodzielnie lub nie, częściej lub rzadziej, ale NA PEWNO. Zależało to tylko ode mnie i byłem pewny, że na pewno kiedyś mi się uda.
   Prócz latania miałem jeszcze jedno jedyne marzenie. Pragnąłem spotkać na swojej drodze kogoś, kto będzie uzupełnieniem mojej osobowości, symboliczną "drugą połówką" akceptującą i rozumiejącą mnie takim jakim jestem. Pokręconym, czasami lekko zamotanym z fanaberiami typu "pasja" latania. Kobietę, która  będzie spełnieniem wszelkich moich oczekiwań, kobietę mądrą, taką "moją" z którą będę chciał się zestarzeć i która będzie dokładnie taka, jaka powinna być.
   Moje życie spełniło się idealnie. W końcu zacząłem latać, spotkałem Sosnę i na "teraz" mogę powiedzieć, że jestem przeszczęśliwym człowiekiem. Marzenia się ziściły. Pasje realizuję. Jestem wreszcie spełniony, uśmiecham się do życia i wiem, że gonienie za właściwie wszystkimi sprawami nie będącymi w jakiś sposób powiązanymi z naszymi marzeniami sprowadzają się do rozmieniania życia na jakieś nic nie znaczące drobiazgi. Nie biorę udziału wyścigu w głupim wyścigu szczurów, nie muszę nikomu niczego udowadniać i jestem po prostu skompletowany. Mam wszystko.
   Na dzień dzisiejszy wiem, że bez tych spełnionych marzeń czegoś by w życiu brakowało. Że nie byłbym kompletny i czułbym ogromną, wszechpotężną pustkę. Nie chcę zbyt głęboko wchodzić w takie myśli, można się zdołować, a przecież nie o to w życiu chodzi. Chodzi o spełnianie marzeń, realizowanie pasji i parcie przed siebie z uśmiechem, radością każdego kolejnego dnia i tego wszystkiego, co jeszcze można zrobić. Spełnione marzenia dają tak bardzo solidnego kopa, że w każdej chwili czuję, jak bardzo życie jest cudowne, jak zaczarowane i jak bardzo wielką frajdę może sprawiać spełniona miłość i latanie od czasu do czasu.
   Ktoś może mówić, że niepotrzebnie dorabiam do tego wszystkiego teorię. Że "to", że "tamto", albo jeszcze inne "siamto". Prawda jest taka, że każdy marzy o czymś innym, że każdy ma jakieś swoje pasje i cele. Ja mam swoje, inni mają swoje. Świetne jest to, że gdy czyjeś "pasje" są zbieżne, na pozór obcy sobie ludzie odnajdują prawie zawsze wspólny język i choć różnią się w prawie każdym calu, gotowi są przegadać niejedna godzinę właśnie o swojej pasji.  W takim przypadku, to coś co ich "łączy" sprawia, że dyskusje ciągną się w nieskończoność, że utrzymuje się jakiś tam kontakt i co jakiś czas rozmawia się o rzeczach nudnych i często nawet niezrozumiałych dla kogoś postronnego.
   Gdy zacząłem latać spotkałem na swojej "drodze" wielu podobnych mi pasjonatów. Ludzi zakochanych bez pamięci w przestrzeni, w locie, w niebie i tym wszystkim, co oferuje unoszenie się prawie jak ptaki. Zdarzali się ludzie, u których skończyło się na gadaniu i opowieściach, czego to nie chcą i nie pragną. Tacy jednak są nieodłącznym elementem każdej zbieraniny pasjonatów. Między tymi "prawdziwymi" są czasami kolosalne różnice w poglądach, takie, które w normalnych relacjach byłyby nie do przeskoczenia, jednak tym co spaja te wszystkie na pozór odmienne osobowości to tytułowa "pasja" i  uwielbienie latania. To pragnienie i umiłowanie przestrzeni, która nie jest dla nas przecież naturalna. Choć wielu z nas różni się diametralnie, rozumiemy się dokładnie w tych "ważnych" kwestiach. Nadajemy na tych samych falach. To sprawia, że prawie zawsze można gadać o lataniu, podczas gdy o innych tematach to rozmowa już tak pięknie nie wychodzi.
   Czasami wystarczy popatrzeć na pilotów tuż "przed" lub "po" locie. Gdy się głębiej spojrzy w oczy można podejrzeć co tam w duszy gra. A "gra" właśnie ta pasja, daje koncert, brzmi, hałasuje, uspokaja, denerwuje, drażni i jest obecna choćbyśmy nie wiadomo jak ją chowali. Tego nie da się ukryć, bo po prostu widać gdy "pasjonat" po raz kolejny spełnił lub spełni swoje marzenia. Naładuje akumulatory, nada życiu sens i sprawi, by niebo dało takiego kopa, że oj.
   Czasami zdarza się tak nieszczęśliwie, że jakiś wypadek, kontuzja lub inny problem wyłącza nas z latania. Na początku zazwyczaj jest szok - jak to ? dlaczego ? czemu ?  Potem rożnie się reaguje, są chwile zwątpienia, odechciewa się wszystkiego, ma się czasami dziwaczne pomysły, lepsze, gorsze, czasem głupie. Różnie to bywa i każdy reaguje po swojemu. Jednak, gdy się raz spróbowało latania i naprawdę tego chciało, to już zawsze coś tam będzie ciągnęło. Ta siła sprawia, że do latania wracają ludzie po nawet ciężkich wypadkach, sparaliżowani, pozbawieni palców, poharatani w mniejszy lub większy sposób.  To jest chyba nawet naturalne, że ci prawdziwi miłośnicy "nieba" prędzej czy później kombinują jakby "tam" wrócić. "Środowisko" i latający koledzy, pasjonaci "im" podobni, zazwyczaj świetnie rozumieją jak to wszystko działa i starają się pomagać swoim tymczasowo uziemionym kolegom. Pomagają, organizują i nierzadko odmawiają sobie lotu, by pomóc temu, który "wraca".
    To jednak nie działa zawsze. Nie działa, gdy ktoś nie ma wystarczającej siły i nie ma tej "właściwej pasji" latania. Gdy ktoś tego po prostu "nie czuje" to nie powróci, za to gdy latanie jest sensem życia i spełnieniem marzeń jakoś tak w głowie zawsze będzie się tliła myśl o powrocie i byciu znowu "tam".
   Ta "siła" pragnienia latania pozwala czasami przetrwać i znieść wszelkie trudy i niedogodności. Nie pozwala do końca poddać się chorobie i pomaga przełamać swoje lęki, słabości i obawy. Ta siła "pasji" jest szczególnie widoczna, gdy człowiek wychodzi "na prostą" po długim, trudnym okresie, podczas którego był zablokowany w taki lub inny sposób. Ta pasja powoduje, że dorośli i poważni ludzie ryczą jak bobry lub śmieją od ucha do ucha, w tym każdym momencie, który zbliża do kolejnego w swoim życiu "pierwszego lotu".
   Na sam koniec wrzucam filmik na którym wyraźnie widać pasję i miłość do latania człowieka po ciężkim i bolesnym wypadku. Właśnie po tej radości, po tym błysku w oku można rozpoznać dokładnie tą pasję i miłość do latania o której pisałem wyżej. Dobrego oglądania :

pytania i odpowiedzi...

   Od jakiegoś czasu podczas rozmów "kuluarowych" nieodzownych podczas aktualnego szkolenia w którym uczestniczę spotykam się z pytaniami o paralotnie. Zadają je zazwyczaj ludzie nic, lub bardzo mało na ten temat wiedzący. Fakt, że jestem gadułą niespecjalnie jednak pomaga mi przy odpowiadaniu "co, jak, dlaczego" itd. Komuś kto nigdy tego nie poczuł, kto nie latał trudno jest wytłumaczyć co mnie w tym kręci, co czuję i dlaczego tak bardzo "niebo" mnie ciągnie. Każdy z latających czuje to inaczej, po swojemu i tak bardzo subiektywnie. Bardzo fajne jednak jest to, że są zainteresowani. Kto wie - może jedna z takich rozmów sprawi, że ktoś odkryje w sobie pęd do latania i takiego sposobu na życie.....
   Gdy padają owe pytania najlepiej oczywiście odpowiadać  i starać się "takiemu pytajnikowi" opowiedzieć o wszystkim szczerze i prawdziwie. Na żadne ściemy i wciskanie banialuk w takich przypadkach nie ma miejsca.Nie da się jednak opowiedzieć o wszystkim. Wiele rzeczy trzeba po prostu poczuć, zobaczyć i spróbować.
   Podczas jednej z takich rozmów o lataniu padła propozycja, bym puścił przy okazji kilka filmików, by zainteresowani mogli sobie choć odrobinę wyobrazić o co w tym wszystkim chodzi. Zastanawiałem się nad wyborem repertuaru i mam kilka takich swoich ulubionych filmów. Filmiki oglądane "co jakiś czas" i mające "to coś" sprawiające, że furt do nich wracam.
   Dziś do tej listy ulubionych produkcji dołączył filmik z latania jesienią nad Krywaniem. Film ten zdecydowanie kazał przekalkulować moją wcześniejszą listę ulubionych produkcji i wielkim szturmem wbił się na czołowe miejsca owego subiektywnego rankingu. Myślę, że film ten będzie jedną z lepszych ilustracji odpowiedzi na pytanie dlaczego latanie "swobodne" jest takie fajne, tak bardzo kręcące i dające tak wiele frajdy. Dobrego oglądania :

niedziela, 18 marca 2012

podejrzane....

   Kto nas zna wie, że właściwie wszędzie gdzie jedziemy wieziemy ze sobą co najmniej jeden aparat. Dzisiejszy dzień także wypadł na "drogowo" i po raz kolejny okazało się, że przezorność i gotowość jest jedną z naszych mocnych stron.
   Ale od początku - wiosna nadeszła, pogoda jak drut, a ostatnie prognozy nadzwyczaj optymistyczne. Ładna miał być także dzisiejszy dzień - niedziela, której jedynym minusem były poranne mgły mogące wisieć do południa. Na dokładkę nie miało być prawie w ogóle wiatru, co wyraźnie wskazywało, że ci bardziej spragnieni mają dużą szansę dostąpić swoistego wniebowstąpienia.
   Dziś nie latałem, jednak już właściwie wyruszając z domu i pakując samochód wzrok wędrował gdzieś po horyzoncie wyglądając, czy czasami gdzieś tam coś nie brzęczy podejrzanie.
   Pod drodze nic specjalnego nie było widać, 56 Baza Lotnicza w Inowrocławiu/Latkowie też uśpiona i dopiero lotnisko Aeroklubu Kujawskiego w Inowrocławiu przywitało jakimś dobrym swojskim widokiem. Przejeżdżając wzdłuż lotniska widać wyraźnie co się tam dzieje i rzecz jasna nie widząc nic na niebie omiatałem płytę złakniony widoków, tak bardzo kręcących wszystkich wyznawców zasady "..jeśli już raz posmakowałeś latania, już zawsze będziesz chodził ze wzrokiem utkwionym w niebo..".
   Nie ma co się czarować - jest w tym coś i poświadczyć to mogą właściwie wszyscy dla których latanie jest sposobem na życie, sensem istnienia i tym wszystkim, czym każdy tłumaczy ten ogromny pociąg do bycia "tam"....
   W Inowrocławiu jest solidna ekipa pilotów paralotniowych i prawie zagwarantować można, że gdy tylko pogoda dopisuje, to na lotnisku coś się dzieje. Nie inaczej było dzisiaj - na skraju "płyty" wypatrzyłem kilka samochodów, trajkę, pojedynczy napęd i grupkę ludzi. Cóż - decyzja była jedna. Zaliczę spóźnienie, ale choć na chwilkę muszę wjechać, przywitać się, pstryknąc kilka zdjęć i pogadać z latającymi tego dnia kolegami. Na miejscu okazało się, że jest to kilku znajomych pilotów powoli szykujących się do startu. Pogadaliśmy, pożartowaliśmy, pośmialiśmy się i gdy Oni zaczęli na poważnie się szpeić ja porobiłem kilka pamiątkowych zdjęć. No i oczywiście skorzystałem z okazji stojącej "luźno" trajki pakując się na siedzenie. Powoli gdzieś tam w czeluściach mojego pokręconego czasami umysłu kiełkuje myśl starcie z kół, więc korzystam czasami z okazji by posiedzieć, porozmawiać, pooglądać i choć trochę oswoić z tymi wynalazkami. Piękna była ta trajeczka i niesamowicie wygodna. 



 
   Jak wspomniałem wyżej koledzy zaczęli się szpeić, mnie czas gonił więc by nie wywierać na Nich presji rychłego startu pożegnaliśmy się i nie czekając na "ich działania powietrzne" ruszyłem w dalszą drogę. Ujechałem może ze dwadzieścia kilka kilometrów i w okolicach Kwieciszewa jakiś "pepegant" przedefilował nad drogą po której toczył się nasz dobry poczciwy cytruś. Ktoś początkujący, bo leciał na dudkowym Nemo - skrzydełku bezpiecznym, spokojnym i wprost idealnym dla każdego początkującego pilota. Sam na Nemówce natrzaskałem całkiem sporo godzin i jestem w głębokiej opozycji wobec tych wszystkich, według których skrzydełko to służy tylko do zlotów.  Rzecz jasna aparat poszedł w ruch i Nemo znalazło się w obiektywie.




   Nemo przeleciało i "obydwaj" zostawiliśmy Kwieciszewo za sobą. Po kolejnych piętnastu kilometrach zobaczyłem kolejnego pepeganta. Tym razem w okolicy miejscowości Lubiń. Fiu fiu pomyślałem. Fajnie - pogoda się zrobiła, niedziela jest zazwyczaj wolna, wiosna pełną gębą, więc jak ktoś może to wyrywa w powietrze ile tylko da radę. Tym razem było miejsce w którym można było się zatrzymać i w spokoju uchwycić kolejnego już pilota tego dnia. Efekt poniżej :



 
   "Drugi" odleciał w swoją stronę, więc i ja pognałem cytrusia w "naszym" kierunku. Choć rozglądałem się po niebie, to już niestety tego dnia nie dostrzegłem nikogo na niebie prócz ptaków. Tym skrzydlatym poczciwcom nie zrobiłem żadnego zdjęcia, za to aparat jeszcze kilka razy był w ruchu, by zrobić te kilka ujęć, które "puszczam" na sam koniec tego wpisu.





środa, 14 marca 2012

Jeżyk mistrza Kajana..

   To pierwszy wpis, który chyba w całości poświęcony będzie niewątpliwej legendzie polskiego paralotniarstwa napędowego - Kajanowi. Specjalnie użyłem słowa "chyba", gdyż smarując wpisy nigdy nie wiem, czy czasami w trakcie pisania nie zboczę na jakiś inny temat.
   W każdym razie - miało być o Kajanie. W środowisku napędziarzy, raczej nie ma nikogo, komu chociaż o uszy nie obiło się to słowo. Każdy, komu zależy na tym, by wiedzieć co tam śpiewa, gra, trzeszczy i buczy w napędzie musiał niejednokrotnie stawać przed problemami technicznymi związanymi z własnymi zaniedbaniami, błędami producentów i kłopotami latających kolegów. Każdy z nas lata na własną odpowiedzialność i jeśli ma choć trochę oleju w głowie musiał zainteresować się różnymi zagadnieniami technicznymi, szczegółami szpilek, rezonansów, zapłonów i tych wszystkich innych drobiazgów, których znajomość odróżnia laika od profesjonalisty. Właśnie w takich różnych momentach zapotrzebowania na rzetelną i fachową wiedzę fenomen techniczny Kajana objawiał się z pełną mocą.
   Swego czasu i ja przerabiałem kilka problemów i pomoc wiedzy Kajana okazywała się w niektórych przypadkach nieoceniona. Być może to czasami były błahe problemy, być może czasami dziecinnie proste, jednak za każdym razem pomógł mi tłumacząc jak przysłowiowy "pastuch krowie", dlaczego akurat coś trzeba zrobić tak, a nie inaczej. Ogromna wiedza, kosmicznie wielkie doświadczenie i to, że kilka razy pomógł mi, jako zupełnie obcemu człowiekowi sprawiła, że do Kajana żywię przeogromny szacunek i cenię Go jako prawdziwego pasjonata i szpeca w sprawach napędowych.
   Także niektórym z latających kolegów Kajan pomógł pomagając przy ich problemach technicznych i dzieląc się wiedzą zdobywaną latami doświadczeń i praktyki. Zaoszczędziło nam to wiele czasu i pozwalało latać, a nie męczyć się z "drzwiami, dawno już otwartymi". Dzięki Jego wiedzy, doświadczeniu i umiejętnościom praktycznym w naszych okolicach utarło się nawet określenie "mistrz Kajan", co chyba oddaje cały szacunek jaki do Niego żywimy.
   Co jakiś czas Kajan pracuje i działa pozwalając wychodzić z pod swoich rąk różnego rodzaju wynalazkom pokazującym, że z na pozór trudnych do pogodzenia podzespołów można stworzyć całkiem fajny napęd, dodatkowo który niejednokrotnie jest o wiele lepszy niż napędy renomowanych i uznanych producentów sprzętu paralotniowego. Jak dla mnie fenomenalne jest to, że napędy przy których "działa Kajan" dopracowane są w sposób wyjątkowy, a wady i niedoróbki poszczególnych części są na tyle zminimalizowane, że wręcz niezauważalne. No i coś co ma tak naprawdę fundamentalne znaczenie - okazuje się, że dobre, mocne, przemyślane napędy nie muszą być aż tak drogie jakby się mogło wydawać.
   Poniżej filmik pokazujący jeden z najnowszych napędów zaprojektowanych i wykonanych przez mistrza Kajana. Dobrego oglądania :

  

paramania.....

   Jak wspominałem ostatnio przez dwa tygodnie jestem wyłączony z normalnego życia. Z latania oczywiście także, bo ani nie ma za bardzo skąd tu startować, ani nie ma specjalnie kiedy. Pozostaje jedynie czytanie o lataniu, gapienie się na zdjęcia lub oglądanie filmików w sieci. Ostatnio "na topie" jest filmik autora, którego filmy nieraz już gościły na naszym blogu. Tym razem Kruak wypuścił film na którym wspaniale widać, co doświadczony i dobry pilot potrafi zrobić z równie dobrym skrzydłem. Dobrego oglądania :

wtorek, 13 marca 2012

tęskno...

   Od jakiegoś czasu miejscem mojego pobytu stał się Poznań. Niby nic takiego, normalka - firma wysyła na dwa tygodnie szkolenia, funduje całkiem przyzwoity hotel, niezłe żarcie i dba, bym rozwijał umiejętności w zakresie sprzętu, który mam pod swoją "opieką". Niby niedaleko od domu, niby tylko 200 kilometrów, jednak wystarczająco daleko, by brakowało tego wszystkiego, co składa się na naszą domową codzienność. By brakowało tych wszystkich drobiazgów i tegesów, dzięki którym dni są takie, a nie inne. Brakuje mi Sosny, Wirka i naszego domu....A tymczasem muszę spędzać czas na gadaniu pracy lub niewiele znaczących pierdołach o których zapewne i tak za tydzień nie będę pamiętał.....

niedziela, 11 marca 2012

wiosenne pozytywy.....

   Przez ostatnie lata przyzwyczajeni zostaliśmy do tego, że Polska niewiele robi dla swoich ludzi. Ostatnie rządy skutecznie pokazały, że obywatelowi niewiele się należy, że gadanina o równości i godności to puste frazesy, a w miejsce wolności dostajemy przywilej utrzymywania kościołów, płacenia podatków, bulenia za wszystko co możliwe i pracy do późnej starości.
   Władze na każdym właściwie szczeblu umiejętnie stworzyły obraz państwa wyznaniowego, pełnego obłudy, kumoterstwa i zaściankowości, państwa zawzięcie realizującego interesy kumpli, sąsiadów i tych wszystkich, którzy tylko potrafią skutecznie postrajkować i rzucać śrubami pod budynkami rządowymi. Dzięki takim działaniom o Polsce i jej władzach mam jak najgorszą opinię.
   Są jednak mądrzy ludzie, tacy którzy dobrze myślą i  którym zależy na tym, by w "polandzie" żyło się w końcu lepiej. Są miejsca, w których władze się starają. Jednak wciąż to skromne wyjątki potwierdzające regułę, że polski polityk na pierwszym miejscu stawia interes własny i własnej partii.
   Fedrując internet trafiłem ostatnio na coś, co wręcz mnie zatkało. Trafiłem na informacje o tym, że GMINA SKAWINA jako pierwsza w kraju dofinansowała zajęcia sportowe dla młodzieży zainteresowanej lotnictwem. W ramach tego dofinansowania rozpisano i ogłoszono konkurs, w ramach którego wyłonione zostaną cztery osoby mające zapewnione bezpłatne zajęcia organizowane przez Małopolski Klub Paralotniowy (MKP) i w ramach tych zajęć odbędą kurs paralotniowy (teoria+praktyka). 
   W pierwszej chwili sprawdziłem datę - czy czasami nie mam jakichś omamów, czy dziś nie jest "prima aprylis" i czy to nie są jakieś przysłowiowe "jaja". Trochę wszedłem w temat i rzeczywiście to prawda. Fiu fiu. Jakaś gmina w Polsce realizuje program skierowany na rozwijanie pasji młodzieży. Wow. W końcu jacyś ludzie, którym się chce, którzy mają pomysł i dzięki którym coś się dzieje w "tych właściwych tematach". 
   Nic tylko dopingować i chwalić takie inicjatywy pokazujące, że czasami władze lokalne mogą coś zrobić dla ludzi. Nie stawiać kolejnego pomnika, nie fundować sztandarów, wycieczek czy innych podwyżek, nie ładować kasy w kolejną bezsensowną inwestycję o znikomej szansie powodzenia, a zrobić coś dla młodzieży. Brawo !
   Pewnie wiele gmin ma podobne pomysły, pewnie o wielu rzeczach nie słychać, jednak sądzę, że większość urzędników i polityków "terenowych" mogłoby czasami zastanowić się nad sobą i pomyśleć o tym, co mogliby dać nam w zamian za niemałe przecież pensyjki finansowane z naszych podatków. I mogliby skorzystać z tego jakże chlubnego wzorca....
   Właściwie to jest to także nauka dla różnego rodzaju stowarzyszeń i organizacji "lotniczych" mających wpisane w swoje mądre statuty krzewienie kultury fizycznej i propagowanie lotnictwa - nauka, że można czasami się z "urzędnikami" dogadać i coś zrobić dla innych. Że trzeba czasami impulsu, by zrobić coś dla propagowania lotnictwa i dla tych którzy chcieliby, a nie wiedzą jak, gdzie, z kim i bardzo często nie mają za co.  Kiedyś, w innych czasach funkcje taką sprawowały aerokluby, jednak czasy się zmieniły na tyle, że teraz właściwie wszyscy wiedzą jak to jest....
   Tak, czy inaczej - wiosna przyszła, jest więcej latania i pojawiają się różne takie "pozytywy" jak pomysł ze Skawiny. O nim można poczytać na stronach Urzędu Miasta i Gminy w SkawinieMałopolskiego Klubu Paralotniowego.

piątek, 9 marca 2012

wiosna pełną gębą....

    Kończący się powoli tydzień wspaniale dopisał pogodowo. Zrobiło się cieplej, właściwie w prawie każdy dzień można było latać, a co najważniejsze po zimie nie ma już prawie żadnego śladu. Po prostu "pogodowa bajunia".


   Wczorajsze popołudnie także upłynęło na powietrznych harcach i znów do "dziennika" można dopisać kolejną godzinkę. Prognozy zapowiadały nieszczególny dzień - dopiero popołudniu miało trochę siadać. Jakoś tak w pracy zgadałem się z Rafałem, podyskutowaliśmy i zapadło uzgodnienie, że jednak latamy, że pohałasujemy popołudniu nad Chełmżą i pokręcimy się po najbliższej okolicy.
   Po powrocie z pracy objechaliśmy z Sylwią wszelkie miejscowe "uzgodnione" łąki i niestety żadna z nich nie nadawała się do bezpiecznych startów. Mega ubłocone buty, kilka poślizgów i ślizgający się samochód na kilku polnych drogach nie napawały optymizmem. Wiosna, pomimo całego swojego uroku ma jedną nieciekawą cechę - słońce skutecznie rozmiękcza łąki i trzeba trochę poczekać zanim porządnie nie obeschną. Telefony, rozmowy i mówiąc szczerze ja się poddałem. Zrezygnowałem zupełnie, bo jakoś na szukanie czegoś "na chama" nie miałem ochoty, a wbijać się w jakieś nieznane miejsca i narażać na jakiegoś "chłopa z widłami" to już w ogóle nie było sprężu.
   Tym razem jednak nie doceniłem Rafała uporu i chęci latania. Objechał Chełmżę i znalazł w Bielczynach niewielką łąkę z kierunkiem idealnie dopasowanym do wiejącego wiatru. Co najważniejsze - stanął na wyżynach elokwencji i załatwił z właścicielami łąki, że możemy, że nie ma problemu i że nie ma żadnych sprzeciwów. Po takich wieściach zrezygnowanie zniknęło, zapakowałem klamoty, zatankowałem i pojechałem na ww łączkę.
   Na miejscu okazało się, że łączka jest nieco schowana za zabudowaniami gospodarczymi, jest troszkę nierówna, jednak dopasowana idealnie do warunków tego popołudnia. Wyszpeiliśmy się, pogadaliśmy i po zgłoszeniu lotu do Fisu i Sosny ruszyliśmy w stronę Chełmży.
   Plan był prosty - lecimy nad miasto i pokażemy naszym kobietom, jak bardzo nam na nich zależy. Rafałowa żona została ostatnio odstawiona do szpitala i szykuje się na poród bliźniaków, a ja tradycyjnie chciałem pokręcić się nad moją kochaną Sosną. Szpital i nasz domek są sąsiadami, więc każdy z nas mógł polatać nad swoją połówką.
   Dolecieliśmy, pokręciliśmy, pohałasowaliśmy i wszystko cacy wychodziło. W powietrzu pomimo wiatru było spokojnie i można było pozwolić sobie na więcej, niż podczas ostatnich lotów.





   Było na tyle spokojnie, że mogliśmy się pokusić o niski przelot nad jeziorem, czy gonienie stada saren na polach "kuchni". Przelecieliśmy całe miasto dookoła i powróciliśmy leniwie nad startowisko. Po drodze oczywiście zabawy z lataniem tuż obok siebie, jakieś niskie przeloty , wingovery i te inne cuda.



   Nad łąką trochę konsternacja "co dalej?" spowodowana brakiem łączności radiowej miedzy nami - ostatecznie zdecydowałem, że po 40 minutach w powietrzu wypadałoby wylądować i na spokojnie zapakować klamoty. Lądowanie pomimo moich obaw po poniedziałkowych ślizgawkach wyszło nadspodziewanie dobrze. Klasycznie podejście, wytrzymanie, a na samym końcu wyhamowanie skrzydła, by jak najdelikatniej przyziemić. Generalnie chyba najlepsze moje lądowanie tej wiosny. I na nieznanej wcześniej łączce.
   Raf jeszcze trochę polatał i pokazał zgromadzonym nieopodal dzieciakom, co to potrafi zrobić dobry, doświadczony pilot z glajtem tuż nad ziemią. W końcu jednak wylądował, poskładaliśmy sprzęt, podyskutowaliśmy i rozjechaliśmy się w swoje strony.
   Podsumowując muszę przyznać, że choć w pewnym momencie zrezygnowałem warto czasami zaryzykować i pomimo przeciwności próbować. Wiadomo, że nie można pewnych rzeczy robić na siłę, jednak jeśli są duże szanse, warto czasami pójść "na żywioł" - Raf nie odpuścił i dzięki Jego uporowi bardzo fanie polataliśmy. W fajnym nowym miejscu ;)

czwartek, 8 marca 2012

poniedziałkowa termika....

   Pisałem ostatnio o poniedziałkowej zabawie z coraz fajniejszą wiosenną termiką. Inni tego dnia też bawili się termicznie. W innym krańcu Polski, w inny sposób, jednak z taką samą, jaką ja czułem nad Chełmnem i okolicami. Dobrego oglądania :

wtorek, 6 marca 2012

poniedziałkowa powtórka....

   W niedzielę udało się skutecznie rozpocząć sezon wiosenny. Wczoraj udało się ten początek wiosny potwierdzić kolejnymi dwoma lotami. Przeczuwając, że będzie fajna pogoda ustawiłem w pracy dzień wolny by móc w spokoju delektować się powietrzem, słońcem i niebem.
   Tym razem wybór padł na łąki w okolicy Chełmna - plan był prosty - zawieść Sylwię do pracy, pojechać latać, odebrać Sylwię po pracy i spędzić popołudnie w domu. Gdy przystąpiliśmy do realizacji pojawił się pierwszy zgrzyt - nie do końca wiadomo skąd startować i którą łąkę wybrać. Grubno kulawo wygląda z powodu kierunku wiatru, a nadwiślańskie łąki w Nowych Dobrach, tuż nad Wisłą mogą być zbyt mokre.
Trzeba było pojechać i obadać.
   Gdy dojechałem na miejsce okazało się, że jest mokro i grząsko, jednak nie jest aż tak, by to jakoś wybitnie przeszkadzało. Dało się wjechać samochodem poniżej wału i zapowiadało się, że uda mi się wyjechać z powrotem. Kilka razy już się zakopałem przez właśnie takie różne pomysły i miejsca, i teraz się trochę tego obawiałem.
   Po jakimś czasie, gdy rozkładałem sprzęt pojawił się jeden z okolicznych rolników w starym poczciwym ciapku, więc była nadzieja, że jeśli jakimś cudem się zakopię będzie ktoś kto mnie wyciągnie. Tym bardziej, że miejscowy okazał się sympatycznym, ciekawym i przemiłym człowiekiem. Jeszcze nigdy nie spotkałem się by jakiś miejscowy "rolas" w okolicy którego latam kręcił nosem i marudził, że mu po "jego niebie" hałasuję. Oczywiście rozmawialiśmy chwilkę - o lataniu, temperaturach, wiośnie i Wiśle która regularnie podmywa mu pola.
    W końcu się wyszpeiłem, wybrałem miejsce do startu i jakoś oszacowałem warunki. Wiatru nie było zupełnie - jedyne podmuchy to regularnie przechodzące kominy i właśnie w takim podmuchu postanowiłem startować.
   Start wyszedł bez większych problemów, trzeba jedynie wspomnieć o tym lekko mokrawym podłożu na którym udało mi się jakimś cudem poślizgnąć. Równowagi nie straciłem, start niezakłócony ale to nie było przyjemne.
   Byłem w powietrzu. Znowu, wreszcie i w końcu. Nareszcie i właściwie nie potrafię opisać jak mi było. Przecudnie ? Wspaniale? Radośnie ? Pełnia szczęścia i radości.
   Dwa kręgi, kilka kiwnięć skrzydłem w stronę tak miłego rolnika w odpowiedzi na jego machanie ręką i poleciałem na "trasę". Nie miałem zbyt sprecyzowanych planów - polecieć nad Straż Pożarną gdzie Raf był w pracy, polecieć dookoła Chełmna, obejrzeć świeżą (zeszłoroczną) obwodnicę tego miasteczka, polecieć nad Świecie i po prostu pobyć "w niebie" dobrą godzinkę. paliwa miałem pięć litrów, solówka spala ok 2,5 -3,5 na godzinę więc "soku" miałem aż nadto.




 
   Ten cały luźny plan zrealizowałem w całości. Do tego pobawiłem się trochę z wiosenną termiką - miejscami pięknie równo nosiło. Dosyć słabo bo ok 3 metrów w górę, ale na tyle szeroko, by z moimi jeszcze kiepskimi umiejętnościami dawać radę. Fajna sprawa. Nie było ostro, jednak czuć było, że powietrze fajnie pracuje. Buran spisywał się całkiem nieźle, jeśli wziąć pod uwagę, że nie został stworzony do latania typowo termicznego. W mojej ocenie całkiem nieźle się wkręca i jest dosyć nośny. Jednak jego zachowania w locie to temat na osobny wpis - cały czas "się go uczę" i poznaję tak, by być jak najbardziej obiektywny.







   Poleciałem nad Straż, pokiwałem Rafowi, przeleciałem Chełmno dookoła, poleciałem nad Świecie i po godzince wylądowałem. Było to kolejne lądowanie z cyklu "dziwaczne". Podchodziłem dwa razy, spokojnie wytrzymałem, zacząłem hamować tuż nad ziemią i okazało się, że chyba trochę chyba zbyt późno to zrobiłem. Do tego znów się ślizg. Nie przewróciłem się jednak, aż przysiadłem na tą nieszczęsną lewą stronę. A Burek pięknie postał nad głową i poleciał do przodu.
   Co do lądowania, to były dwa możliwe błędy - albo w międzyczasie przeszedł  jakiś podmuch i zamiast pod wiatr wylądowałem z wiatrem, albo za późno i za słabo przyhamowałem glajta. No i ten nieszczęsny poślizg pokazał, że łąka jednak średnio się nadaje. Poślizgnąłem się przy starcie i przy lądowaniu - o dwa razy za dużo.
   Wkurzony postanowiłem jeszcze raz polecieć i wylądować tym razem jak człowiek. Start dokładnie z tego samego miejsca co poprzednio. Warunki nieco gorsze - rękaw kręcił się dookoła i musiałem naprawdę wyczekać by było pod wiatr. W końcu wszystko "zagrało" i znowu byłem w powietrzu.
Dwa kręgi dla spokoju duszy, kilka niskich przelotów i decyzja o lądowaniu. Pierwszy raz podchodziłem jak poprzednio, jednak rękaw pokazał po chwili zupełnie inny kierunek. Trzeba było przygazować i powtórzyć podejście - tym razem zmienić kierunek lądowania o dobre 90 stopni. Teraz nie dałem się zaskoczyć kręceniu wiatru i wylądowałem akurat pod wiatr. Tym razem wszystko lepiej, jednak nadal z lekkim poślizgiem - niestety łąka znowu pokazała swoje oblicze. Gdy  byłem już na ziemi odwróciłem się na rękaw - chwilę po lądowaniu wiało mi w plecy. Wesoło, nie ma co.
   Poskładałem klamoty, zgłosiłem do Fisu zakończenie i z trudem wygramoliłem się cytrusiem na wał przeciwpowodziowy, który trzeba przekroczyć by wrócić "do cywilizacji". Chyba miałem szczęście, że się nie zakopałem - słońce pięknie nagrzało błocko, które dodatkowo rozjechał wspominany wcześniej rolnik. Wyjechałem z poczuciem, że było blisko. Jednak jeden zero dla nas :)
   Idealna powtórka wczorajszego otwarcia sezonu. No i kolejne godziny w niebie.....

niedziela, 4 marca 2012

niedzielne rodeo.....

   Ostatnio latania nie było. Dopiero kilka dni temu zaczęły się klarować w prognozach "jako takie" dobre wiosenne warunki. Przez ostatnie tygodnie mocno się "wypościłem" w lataniu, więc chęci były konkretne i gdy zima trochę odpuściła wypatrywałem właśnie takich warunków. Mógłbym latać, zdarzały się takie dni, jednak zdecydowany nadmiar wilgoci i chwilowe "momenty" mnie nie interesują. Czekałem na dzień w którym nie będzie nic przeszkadzać, w którym wszystko będzie w miarę suche i temperatura też już będzie "znośna". No i w końcu przyszły takie dni ;)
   Prognozy pod koniec tygodnia zapowiedziały dosyć ładny weekend - zwłaszcza niedziela miała być wielce atrakcyjna - słonecznie, ciepło z wiatrem ok 2-3 metrów. Jedyny mankament to konieczność pracy akurat w "ten" dzień, jednak udało mi się tak wszystko poustawiać, że miałem luz i mogłem latać do woli. By nie pyrkać samemu i odnowić "kontakty lotnicze" umówiłem się z Markiem, z którym czasami razem latamy w okolicach Torunia.
   Gdy tylko nadszedł niedzielny poranek zwlokłem się z cieplutkiego łóżka bladym świtem. Oczywiście kawa, jakieś lekkie śniadanie, pakowanie i tankowanie napędu.
   Na łące byłem nieco przed siódmą. Określenie warunków - wiaterek rzędu 2 metrów niestety z tak dziwacznego kierunku, że wypadał nam start na drzewa i w oczywistych rotorach. Niby trudności ale powinno być dobrze.
   W oczekiwaniu na Marka poskładałem napęd i odpaliłem po raz pierwszy tej wiosny. Pochodził chwilę i zastrajkował. Odpaliłem na nowo i znów dupa - znowu strajk. Protestował tak do momentu, kiedy wykręciłem świecę i nieco ją oczyściłem. Była całkiem zasyfiona - widać było wyraźnie kilkutygodniowe stanie po wyschniętym nagarze i kilku paprochach. Po oczyszczeniu chodził już jak złoto...
   Marek dotarł, gdy ja już byłem po tych wszystkich czynnościach porannych i gdy miałem napęd rozgrzany. Nic tylko rozłożyć glajta i hajda w górę. Krótkie pogaduchy i zapadła decyzja - odpalę na razie sam, bo Marek musi trochę "dopieścić" swój napęd po zimie, a nie ma sensu bym siedział na ziemi i stał "nad nimi". Jak odpali to dołączy.
   Porozkładałem wszystko, podopinałem, popodpinałem i gdy zdawało się odpowiednio przywiało zacząłem startować. Niestety wspomniane wcześniej rotorki pokazały, że wybrałem zły moment. Skrzydło wstało krzywo, wpadło w dosyć mocne wahadło i trzeba było przerwać start. Spróbowałem jeszcze wystartować alpejką, ale dla takiego startu trochę za słabo było. No pomyślałem - będzie zabawa ze startami i lądowaniami - obyśmy sobie nie zrobili kuku.
   Rozłożyłem się jeszcze raz i tym razem wszystko było super. Kilka kroków i pięknie mnie zabrało. Znów byłem w powietrzu. Wreszcie. I na "dzień dobry" wleciałem w dosyć spore duszenie i zacząłem myśleć, czy czasami nie zostanę zmuszony do lądowania. Całe szczęście Buran jest dosyć nośny i po chwili znowu się wznosiłem. Na linii lasu w którego kierunku startowałem kołomyja jak się patrzy - tarmosi, rzuca, ciska i miota. Dopiero na jakichś su metrach w miarę równo się zrobiło, jednak czuć nadal było, że powietrze jest nierówne i dzięki ukształtowaniu terenu będziemy mieć powietrzne rodeo.



   Marek po jakimś czasie był gotowy do startu jednak jakoś nie startował. Wobec tego krążyłem dookoła łąki bawiąc się powietrzem i sprawdzając, co gdzie się dzieje. Było nierówno, tarmosiło i rzucało jednak nie na tyle by marudzić że niedobrze i niefajnie. Popstrykałem kilka zdjęć i obserwowałem ptaki pracowicie kręcące wąskie noszenia. Trochę pokręciliśmy razem - było kilka miejsc generujących w miarę spokojne równe noszenia rzędu 2 metrów. Napęd "na luz", jedna sterówka lekko zaciągnięta i tym sposobem windowałem się trochę. Potem wyskakiwałem, by zgubić wysokość i od nowa znaleźć miejsce gdzie nosi - taka zabawa w wyszukiwanie i centrowanie.




   Po może 30 minutach Marek był wciąż na ziemi i miał jakieś problemy z napędem. Wylądowałem w równie dziwacznych warunkach jak start. Niby opadam, a po chwili dostaję noszenie. Niby lecę pod wiatr gdy nagle skrzydło skręca. Dziwne to było lądowanie. No ale takie warunki, braki w lataniu ostatnio i trochę nerwów.
   Popiliśmy kawkę, pogadaliśmy i gdy markowy napęd zaczął się zachowywać prawidłowo zdecydowaliśmy o starcie i locie. Plan tym razem był prosty - lecimy pod wiatr do Lubicza, łapiemy Drwęcę pod pachę i zasuwamy wzdłuż tej rzeczki w stronę Golubia. W powietrzu decyzje o powrocie zależnie od paliwa i naszego stawienia.
   Wystartowałem jako pierwszy tym razem bez jakichkolwiek problemów - wiało trochę mocniej, "burek" pięknie wstrzelił nad głowę, gaz i po kilku kroczkach byłem w powietrzu. Pokrążyłem nieco i po chwili w powietrzu byliśmy już we dwóch. Kilka kręgów, odpuściłem trymery i "rura" nad Lubicz. Pod wiatr wlekliśmy się jak przysłowiowe muchy jednak nie było aż tak źle by tego nie kontynuować.




   Przelecieliśmy Elanę, dotarliśmy nad Lubicz i tu zaczęło się kolejne rodeo. W powietrzu było równiej, jednak mój żołądek zaczął dawać o sobie znać. Wszystko podchodziło do gardła i nawet zacząłem myśleć o przysłowiowym palcu w gardło. Lecielimy dalej. Jakoś przetrwałem kryzys, jednak czułem, że będzie wracał i że "tam wciąż" coś się dzieje.  Decyzja zapadła - lepiej wrócić i po lądowaniu uspokoić fanaberie moich flaków. Zameldowałem o wszystkim Markowi, zamachałem skrzydłem i wróciłem nad łąkę. Powrót bez kłopotów z prędkością bliską 60 km.
   Drugie lądowanie bez problemów - chyba wstrzeliłem się w lepszy moment. Doszedłem na spokojnie do siebie po tych wariacjach żołądkowych i chyba ustaliłem na spokojnie o co chodziło. Miałem zbyt szczelnie i za ciasno opatulone gardło - jeden z kołnierzy zawinął się i naciskał co powodowało tą cholerną niedyspozycję z powodu której postanowiłem wracać. Do tego nałożyło się trzepiące powietrze i wszystko było jasne. I dobrze, że tylko tyle, bo już miałem strach w oczach czy czasami coś tam mi się nie dzieje grubszego, coś co wyłączy mnie  latania w trudniejszych warunkach.
   Po kilkunastu minutach wylądował Marek i zaczęły się pogaduchy. O lataniu, o radiu, o skrzydłach, o napędach i tym wszystkim co tak bardzo nas kręci w lataniu.
   Marek pobawił się Burkiem "na ziemi" , a ja zacząłem składać napęd. Nie mieliśmy już tego dnia latać wiec powoli zacząłem się pakować. Niestety po lataniu musiałem stawić się w pracy na "taką dodatkową robotę".
   Do pracy jednak tak szybko nie pojechałem. Okazało się, że wystarczy pojawić się w okolicach większego miasta i co chwilkę człowiek spotyka znajomych, ba nawet rodzinę. Oczywiście kilka rozmów, pogaduchów i dyskusji na "lotnicze tematy" i może w dwie godziny po drugim locie pomknąłem wreszcie do roboty. Tam prawie cztery godziny wdychania syfu i w końcu mogłem wrócić do domu i mojej kochanej Sosny.
   Bilans tego dnia nadspodziewanie udany - dobre półtorej godziny pyrkaniny w budzącej się wiosennej termice i dosyć turbulentnych warunkach. Takie wiosenne rodeo. No i najważniejsze - te dwa loty rozpoczęły sezon wiosenny. A następny dzień też ma być lotny :)