czwartek, 30 czerwca 2011

tydzień bez latania....

   Można by powiedzieć, że tydzień bez latania to tydzień stracony. Niestety może inni tak będą kwilić, jednak paraglidepara takie teksty olewa. Nam jest zawsze fajnie, my się zawsze fajnie bawimy i świetnie organizujemy. Fajnie bo razem :)
   Dziś niby wieczorem ma siadać, jednak burzowa pogoda i coraz gorsze prognozy skutecznie studzą takie zapędy. W związku z tym miast na łąkę, wyruszyliśmy do kina. Wybór padł na przedpremierowy pokaz kolejnej części transformersów. Oczywiście oferta możliwie najlepsza dla nas - to znaczy obowiązkowe 3D i późna pora by nie przeżywać filmu z tabunem ludzi zwiedzionym reklamami z telewizji. My kino lubimy, robosamochody także wiec pojechaliśmy, obejrzeliśmy i nam się podobało. To był jeden z tych filmów na które powinno się chodzić do kina. Podobnie jak Awatar zrealizowany z pomysłem, jajcem i tym wszystkim co sprawia że film jest "oglądalny". Polecamy bo warto.....

środa, 29 czerwca 2011

kolejny piknik...kolejne zaproszenie....

   Właśnie dostaliśmy kolejne zaproszenie na piknik. Tym razem organizowany przez znajomego jednego z naszych znajomych i odbędzie się gdzieś w okolicach Prabut. To maleńka miejscowość tuż obok Kwidzyna czyli w dosyć fajnej, ciekawej wizualnie okolicy. Niedaleka Wisła, malowniczy Kwidzyn i duże nadzieje na podobną organizację jak podczas festynu w Wałyczyku sprawiają, że być może się tam wybierzemy. Jeszcze ostatecznej decyzji nie ma, jednak sam fakt zaproszenia nas jest bardzo miły.

Fachowcy od skrzydeł.....

   Jedna z ostatnich publikacji Rafała zainspirowała nieco ten wpis. Wpis mający pokazać, że nasi rodzimi piloci "potrafią", umieją i są nie gorsi od tych zagranicznych w trudnej sztuce utrzymywania glajta nad głową. I nawet ich uwaga potrafi być podzielona na jedzenie, uśmiechanie się i utrzymywanie skrzydła w odpowiednim miejscu.
   Poniżej reklamówka Apco Force pokazująca stabilność skrzydła nad głową i start "z kanapką".....

 
   I polski "odpowiednik", czyli umiejętności naszych rodzimych kolegów w ground handling'u. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że "nasi" są kosmicznie lepsi - Nemo jednak trudniej utrzymać bo to profil klasyczny. Michał daje radę i też podjada :)  Dobrego oglądania :

wtorek, 28 czerwca 2011

Nowość filmowa już jest!

Po wielu długich miesiącach, w końcu mamy nowy filmik z ostatniego latania. Mamy nadzieję, że niebawem Nasza produkcja znowu ruszy pełną parą :) A tymczasem zapraszamy do oglądania.

Paraglidepara w TVNie

   Ano jakoś tak fragmenty jednego z naszych filmów znalazły się w TVNowskich wiadomościach puszczonych wczoraj wieczorem. Co prawda znaleźliśmy się w kiepskim, nieciekawym towarzystwie wicepremiera "fałszywego pilota" jednak cieszy to, że na domowym telewizorze można zobaczyć nasze produkcje.
   Co i jak, dlaczego i po co to już dłuższa historia. Pod poniższym linkiem można zobaczyć jak "toto" wyglądało :

poniedziałek, 27 czerwca 2011

przypadek ??

   PSL ostatnie "wstrzelił" się z filmikiem na którym Waldemar Pawlak UDAJE, że jest pilotem. I jakoś od dnia umieszczenia na youtubie tego nieszczęsnego filmiku grupa "pl.rec.paralotnie" jest zablokowana - jakaś awaria czy coś innego....
   I to chyba przypadek, że lista dyskusyjna na którą wchodzi bardzo wielu pilotów nie działa tak jak powinna. Oczami wyobraźni widzę jak temat Pawlaka i Jego "latania" rozpala nerwy wielu pilotów.
Tych PRAWDZIWYCH......

niedziela, 26 czerwca 2011

Czas na zmiany.....skrzydła ;)

   Czas zmian nastąpił i pierwszym krokiem jest sprzedaż skrzydeł. Na pierwszy "ogień" idzie Nemo i mam nadzieję, że dosyć szybko znajdzie szczęśliwego nowego właściciela. Cena jest oczywiście bardzo atrakcyjna, skrzydło jest jej warte, więc zapraszamy do kupna tego najlepszego skrzydła na początek zabawy z parlotniarstwem. Trochę nam będzie smutno bez "Niego" jednak powoli najwyższa pora jest ku zmianom - z Nemo już "wyrosłem" i nie latam na Nim w ogóle. Na co dzień w powietrze idzie Action i nie ma sensu by glajt, który jest prawie nowy leżał i się kisił w domu. Tym bardziej, że powoli przymierzamy się do zakupu nowego skrzydła z profilem samostatecznym. Nie dokonaliśmy jeszcze ostatecznego wyboru, ale kilka konstrukcji już nam się "podoba". Tymczasem trzeba sprzedać Nemo, by w domu pojawiło się miejsce na nowe skrzydełko, by wspomóc odrobinkę środki finansowe dla nowej konstrukcji i by kogoś uszczęśliwić fajnym skrzydłem w dobrej cenie. A potem przyjdzie pewnikiem także czas dla Actiona ale to "jeszcze jeszcze". Przecież na czymś trzeba latać.......

PSL i bujda na resorach.....

   Niedziela. Dzień z zasady służący odpoczynkowi po całym tygodniu spraw różnych. Niedziela służąca nicnierobieniu lub oddawaniu się tym wszystkim rzeczom, na które zabrakło czasu wcześniej. Dzień który powinien się zaczynać odpowiednim "wyspaniem, śniadanie i spokojnym wejściem" w tok działań różnych. Nie tak, jak w zwykły dzionek wczesne wstawanie, stres, że znowu "do roboty" i że do urlopu jeszcze tak daleko. Niedziela z zasady luźna i bezstresowa ma być i kropka.
   Niestety porządek spokojnego dnia zniknął po odpaleniu telewizorni. Przelatując (?) po kanałach naszej kablówki trafiliśmy na znajomy widok. Paralotnia z napędem kręcącą spirale. Suuuper.
   Niestety optymizm znikał coraz bardziej ustępując słowom niecenzuralnym cisnącym się na usta. O co tu ku...wa chodzi ??
   Dalej widać zgrabne, wyświecone buciki na zielonej trawce, opadające skrzydło, reklamówkę paraelementu (zbliżenia na łapki rozpinające kombinezon), wyłaniający się spod kombinezonu szarawy garnitur i głowę uwalnianą z kasku do latania swobodnego. A zgrabna twarz pokazana po chwili to nikt inny, jak jeden z czołowych peselowskich polityków - wicepremier Waldek Pawlak. Jeszcze dano nam ujrzeć energiczne przeczesanie grzywy i zgrabną wędrówkę naszego "bohatera" otwierającego drzwi....Całość przy muzyce ludowej "hej sokoły" kojarzącej się często z pijackimi festynami i tankowaniem na weselach czy innych potańcówkach.....
   Okazuje się, że "telewizornia" chce nam wcisnąć wizerunek polityka jako człowieka energicznego, pilota, fachowca i co tam jeszcze. A lecące w tle sokoły chyba mają sugerować, że Pawlak to chyba też jakiś taki drapieżny ptak. Sokół czy tam inny jastrząb......Ale czy rzeczywiście??
   Tyle, że ja jako pilot nie wierzę w to, że Waldemar Pawlak został pilotem paralotniowym, nie wierzę, że lata w byle jakich ciżemkach idealnych na salony, a nie do latania, nie wierzę, że z Niego taki kozak i do teraz nie wierzę, że komuś zapłacił za tak beznadziejnie zrealizowaną prezentację. Panie Pawlak - my się nie damy złapać na taką ściemę......
   Nie chcę pisać o powodach takich różnych działań polityków. Wiadomo, że dla tych kilku głosów więcej są w stanie zrobić bardzo dużo. Takie są prawa demokracji przecież. Odpowiednio się wykreować, sprzedać, tłum odpowiednio zagłosuje i mamy kilka kolejnych lat w ciepłych pieleszach władzy. A jak się uda, to będziemy mieć szczęście zaskoczyć kilka lepszych miejsc dzięki którym można wiele dokonać. Tylko czasami zastanawiam się czy dokonać dla ludzi czy dla siebie....?
   Każdy z polityków bez wątpienia odpowie, że chodzi o ludzi i Polskę, ale przecież każdy z polityków tak mówi. Wiec czym się różnią? Sądzę, że właściwie niczym. W końcu ktoś tam zasuwa po plaży, Donald pyka w piłkę, Lepper boksował, Kwaśniewski miał swojego tenisa to Pawlak też widać zapragnął coś robić. I trafiło na paralotniarstwo - pewnie, że lepiej być paralotniarzem niż takim "piłkarzem" czy "innym bokserem". Nie chcę urazić piłkarzy czy bokserów jednak w stosunku do Nich paralotniarze to zdecydowanie osoby "niszowe" i bardziej ekstremalne.
   Problemem zostaje autentyczność. Bo tu niestety Waldemar Pawlak dał "ciała" sprytnie podsuwając gawiedzi podpuchę, że z Niego to taki sokół, że hej....I pewnie większość da się złapać, pewnie kilka głosów PSL dostanie więcej, jednak ja i wielu moich znajomych pewnie na "tego Pana" i jego kolegów partyjnych raczej nie spojrzy, nie chcąc być kojarzonymi z takim ściemnianiem i robieniu z siebie  "......". Tu obok niech każdy wstawi słowo odpowiednio pasujące do własnego poglądu.
   Bo czy robienie z ludzi idiotów i sprzedawanie im tuż przed wyborami kitu jest takie fajne ? Mi się kojarzy z typową kiełbasą wyborczą, nieudolnie przygotowaną i podaną w stanie rozkładu. Żenada taka.
   A jak dołożyć do tej całej historii wszystkie nasze okoliczne wyczyny miejscowych polityków z PSLu (np kontrowersje wokół obsadzania stanowisk) to jakoś mi smutno, że politycy w naszym kraju łapią się takich sposobów, by pokazać się w  innym świetle, niż to które na Nich pada.
   Chciałbym kiedyś dożyć czasów, w których któryś polityk powie, że jest taki i taki, że tu popełnił błąd, a tamto mu się udało, i żeby się okazało, że jest po prostu sobą i jest AUTENTYCZNY. Niestety, żyjemy w kraju w którym wicepremier ściemnia, że coś robi. Skoro ściemnia, że jest pilotem, to jak ludzie mają Mu ufać, że nie ściemnia w sprawach ważniejszych - w swojej pracy ?? Po tym ostatnim wyczynie ja mu nie wierzę......


   Powyżej można zobaczyć naszego bohatera na filmiku, który sprowokował ten cały wpis. Pan Pawlak i jego uczestnictwo w tej scenie zepsuły mi kompletnie resztki dobrej opinii jaką miałem wobec polityków Jego partii. Może tylko mi, jednak ja wolę kogoś kto powie prawdę.  Zwykłą, szczerą PRAWDĘ....
   Potem trafił przed nasze oczy wywiad z wicepremierem "pilotem" w FAKTACH PO FAKTACH zrealizowany przez TVN. Tam usilnie dalej kreowany jest wizerunek Pawlaka - pilota rzeczywiście latającego. Niestety tam dodatkowo są mieszane pojęcia paralotni i motolotni. Cóż, ściema, zamieszanie i bujanie. Czyli cała polska polityka. Niestety bujać to las, a nie nas Panie Pawlak.......

   Podczas "fedrowania" internetu odnaleźliśmy też filmik, który posłużył do zmontowania filmiku z pilotem Waldkiem Pawlakiem (zwłaszcza 4:50) - to ten filmik poniżej :


  I jeszcze jedno krótkie podsumowanie na sam koniec. Żal mi dupsko ściska, że gdy teraz będę z kimś rozmawiał o naszym sposobie latania, to mogę być kojarzony właśnie z Waldemarem Pawlakiem. Bo przecież "tłum" uwierzy w taką ściemę, że Pawlak pilotem paralotniowym jest. Sęk w tym, że z NIE JEST. Przynajmniej na razie Jego filmik to ściema i montaż. Bujda na resorach - toporna, nijaka bujda.
   No i duży żal, że polityka włazi do paralotniarstwa i spokojnego spełniania marzeń ludzi. Ech słowa niecenzuralne się znowu cisną.......


sobota, 25 czerwca 2011

przesądy, latanie i święta religijne.....

   Kilka dni temu na "pl.rec.paralotnie" pojawił się temat dotycząc przesądów pośród paralotniarzy. Pojawiły się tamże wpisy prezentujące pogląd, że w Boże Ciało się nie lata. Nie wiem tak naprawdę dlaczego i czemu, jednak są jeszcze w tym naszym kraiku ludzie, którzy chyba jednak boją się latać w dzień który niczym się nie różni od pozostałych. Niby wszyscy dorośli, niby nie wierzą w zabobony i inne gusła jednak ja nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Polacy to całkiem podatny grunt dla takich poglądów. Tu przecież co chwilkę słyszy się o przebiegających drogę czarnych kotach, piątkach trzynastego, szalejących krowach i nie niosących się kurach z powodu elektrowni wiatrowych......
   Pisać by można było długo o mentalności naszych współziomków jednak chyba nie o to chodzi w  tym blogu. Mu w takie różne gusła religijne nie wierzymy, jak jest pogoda i możliwosci to bierzemy sie za latanie i kropka.
   "Boże ciało" dzięki polskim katolikom jest dniem wolnym od pracy za co Im dziękujemy z całego serca. Znaczy to, że nie trzeba zaiwaniać i wreszcie można nieco odsapnąć od pracy. Katolickie święta to jest czas, który wreszcie możemy bez przerw spędzić razem, robiąc to, na co akurat mamy chęci. Dzięki :)
   A jak pogoda jeszcze się dopasowuje, to łąka i latanie jest jakimś takim rozsądnym wyborem. Tak też było w ostatni czwartek. Niby trochę wiało, jednak pod wieczór miało siadać i zdecydowaliśmy się na nadwiślańską łąkę w Nowych Dobrach. Idealnie wszystko wyszło - no i Sosna wreszcie pojechała ze mną by być tuż obok, kiedy będę się oddawał lataniu z napędem. Super fajno.....
   Łąka fajna, w miarę równa, ładnie skoszona, wiatr siadał więc jakoś po osiemnastej odpaliłem i wystartowałem do lotu, który w zmierzeniu miał być takim włóczeniu się po najbliższej okolicy. Taki lot by być cały czas w zasięgu Sosny i by było tak po prostu miło. Takie trochę rodzinne pyrkanie. No i taki cały był. W powietrzu w miarę spokojnie, bez niespodzianek, luz i relaks. Popstrykałem trochę zdjęć, zacząłem przymierzać się do ćwiczenia spirali, odwiedziłem port i oczyszczalnię, chwilkę polatałem z bocianem i poganiałem z lisem. No i polatałem nad Sosną, co chwilkę Jej kiwając i machając wszystkimi czterema kończynami.... Takie miłe fajne latanie. Po godzince wylądowałem bez jakichkolwiek problemów.






   Wiatr właściwie zanikł zupełnie, godzina jeszcze młoda była więc zapadła decyzja by spróbować wystartować w takich maślanych spokojnych warunkach. Tak trochę na przekór tym wszystkim niepowodzeniom związanym z tymi wszystkimi spalonymi startami. Kto latał na Actionie wie jak czasami trudno się nim startuje w bezwietrzu. Jego opór jest wręcz legendarny. I tu piloci dzielą się na takich, którzy mają technikę startu opanowaną do perfekcji i dodatkowo kilka swoich sposobów by wystartować bez wiatru i na takich którzy, gdy nic nie wieje pakują skrzydło i wracają do domu po kilku spalonych startach. Jak do tej pory spaliłem kilka startów, jednak z powodu zbyt wysokiej trawy lub głupich szkolnych błędów. Na tej łące postanowiłem się ostatecznie sprawdzić i w końcu pewnie dołączyć do tej pierwszej grupy. Startowałem "na wał" i rozłożyłem się w takim miejscu które raczej gwarantowało odpowiednie bezpieczeństwo nawet przy zbyt długim rozbiegu. Podgrzałem napęd, wpiąłem się i po w miarę wyciągnięciu skrzydła zacząłem zapier...alać ile siły w girach. Biegłem i biegłem i w końcu się udało. Trzeba było po drodze korygować kierunek jednak ładnie wszytko wyszło. Znaczy to, że umiem startować, a wcześniejsze kłopoty zdecydowanie trzeba zrzucić na tą przydługą trawę. A czuję, że mogłem biec szybciej i sprawniej jeszcze. Skrzydło też jakoś tak fajnie słuchało i szło za ręką. Dajcie tylko odpowiedniej łąki a polecę  :) A ta w Nowych Dobrach jest naprawdę "dobra".



   Ten lot zdecydowanie "luzacki". W powietrzu mega spokojne, maślane, bezpieczne warunki pozwalające na kilka niskich przelotów tuż na głową mojej kochanej Sosny. Przeleciałem się kawałek na niskiej nad wałem, pokiwałem wesoło pasącym się krowom i po kilkunastu minutach takiego latania wylądowałem. Znowu bez jakichkolwiek kłopotów. Wszystko powychodziło kapitalnie.Poskładaliśmy sprzęt, zgłosiliśmy do Fisu zakończenie i wróciliśmy do domu.


wtorek, 21 czerwca 2011

echo festynu.....#2

   W świetle nieudanego płockiego pokazu jeszcze lepiej wspomina się imprezy udane i dopracowane pod każdym względem.....Byliśmy, lataliśmy i było po prostu super.

koty całkiem fajne są.....

   Ostatnio "na tapecie" temat kota. W naszym najbliższym sąsiedztwie dorastają dwa półdzikie kociaki. Czarne jak węgiel. Sosna regularnie się z "nimi" bawi, a ja wszystko obserwuje zastawiając się, co by było gdyby...... gdyby je przygarnąć.....gdyby zaczęły zabawiać się glajtem.......i co na nie Wirus.....
   Na razie jednak żyją na ulicy, bo mamy już zwierzaka, a One dają sobie świetnie radę w takim środowisku, w jakim dorastają. Tymczasowo dostały imiona - Pepsi i Cola (vel Red)....
   A na youtubie pojawił się kolejny filmik z kotem w roli głównej. Dobrego oglądania :

poniedziałek, 20 czerwca 2011

I po pikniku.....

   Wybieraliśmy się ostatnio na V piknik lotniczy do Płocka. Plan był na wyjazd w sobotę, gdyż jedynie taki dzień wchodził w rachubę.


   Od rana padało, prognozy też jakieś takie kiepskie były wiec ostatecznie odpuściliśmy. Bo co to za frajda przejechać kawał drogi, by potem pośród deszczu i niskich chmur gapić się na samoloty ? Tak skrycie była nadzieja na poprawę aury w niedzielę i szybki "spręż"z pracą by podjechać do Płocka i coś tam z tych pokazów "uszczknąć"....Niestety sobotnie popołudnie przekreśliło nasze plany i kombinacje.   Niedzielne pokazy zostały odwołane, jednak w zamian "dostaliśmy" dosyć dobrą realizację innego wydarzenia.  Przeszło godzinną relacje LIVE z akcji ratowania życia człowieka, który uległ wypadkowi. Niepotrzebnemu, smutnemu, jednak chyba nieodłącznemu takim imprezom. Cała "akcja" wydarzyła sie na zakończenie imprezy i pokazów w tym dniu. Jeden z pilotów akrobacyjnych, po wychodzeniu z dosyć karkołomnej figury nie wyrobił i przysłowiowo wyrżnął w taflę Wisły. Szkoda pilota, człowieka którego życiem było lotnictwo.
   Od razu posypały się teorie różne, pojawiło się mnóstwo komentarzy "po co? dlaczego ? co się stało?" i wiele wiele innych. W telewizorni wciąż pokazywali reanimację, w poszczególnych studiach przybywało "ekspertów", a ja zacząłem trochę się buntować tej całej "sraczce" z powodu wypadku. Już tak mam, że w takich chwilach zaczynam myśleć chyba trochę inaczej od "tłumu". Latanie jest ryzykowne, latanie na pokazach tym bardziej, zaś latanie akrobacyjne jest chyba ultrasuperbardzo ryzykowne, a niestety wypadki mają prawo zdarzyć się zawsze. To niewątpliwie tragedia, jednak należy pamiętać, że każdy pilot idąc w powietrze liczy się z ryzykiem, które niejako jest wkalkulowane w każdy lot. Zwłaszcza w lot wykonywany na granicy bezpieczeństwa lub jej poniżej. Nie wątpię w to, że Marek Szufa był świetnym pilotem, nie wątpię, że był nietuzinkowym człowiekiem, jednak zabrakło mi w sobotę tego, by ktoś odważny powiedział, że lotnictwo to zabawa ryzykowna i niestety wypadki chodzą "po ludziach". Można ryzyko minimalizować, można nie lecieć, można zrobić wiele innych rzeczy, jednak czasami nie mamy wpływu na tą odrobinkę szczęścia, która pozwala wyjść cało z manewru wykonanego na granicy bezpieczeństwa. Podejmując ryzyko takich ewolucji niestety trzeba się liczyć z tym, że coś może nie wyjść. I wtedy dochodzi do wypadków. Najlepiej jak najrzadszych, jednak możliwych.
   Każdy myśli że wypadek nigdy mu się nie przydarzy, każdy zdaje sobie sprawę z ryzyka jednak chyba nikt nie zakłada, że coś może pójść "nie tak". I to chyba trochę błąd. Bo większości się poszczęści jednak zawsze istnieje tych kilku którym "nie wyjdzie". Niestety już tak jest i nie ma co rwać włosów z głowy. Takie życie. Brutalne jednak prawdziwe.
   Przez ostatnie kilka lat jakoś tak w naszym kraiku wciąż dochodzi do wypadków. Właściwie jest ich coraz więcej. Przyczyny jak zwykle są różne. A to błąd pilota, a to nieprawidłowe przygotowanie sprzętu, a to chęć popisania się, słuchanie się polityków i olewanie przepisów, alkohol, głupota i wiele wiele innych. Mówię tu ogólnie o "polskim lotnictwie" - nie tylko takim jakie uprawiamy. Chociaż właściwie paralotniarstwo jest taką Polską w pigułce.
   Tu także co chwilę głośno o jakichś wypadkach. Wszyscy żałują, piszczą, biadolą, krzyżyki stawiają, wirtualne żałoby ogłaszają, a potem okazuje się że niestety pilot popełnił fatalny błąd, latał pod wpływem, nie miał uprawnień, które, by latać w tym kraju są obowiązkowe, latał na sprzęcie, który się do tego nie nadawał lub w warunkach podczas których powinien ogladać swój ulubiony serial, nie zaś startować. Owszem zdarzają się nieszczęścia, pech i tragiczne zbiegi okoliczności, ale jednak wielu kłopotów można uniknąć. Trzeba czasami pomyśleć i być przygotowanym na najgorsze. Tu także kłania się stara prawda mówiąca o tym, że lepiej być na ziemi i żałować, że się nie lata niż latać i żałować, że się nie jest na ziemi. Niestety wielu o tym zapomina.
   Czasami mnie cholera bierze, gdy widzę, jak jakiś znajomy pilot niepotrzebnie ryzykuje, pije przed startem lub po prostu lata na sprzęcie, który się rozsypuje. Trzęsło mnie gdy dowiedziałem się, że w tym kraju co niektórzy organizują imprezy powszechnie uważane za super fajne inicjatywy w sposób urągający wszelkim prawidłom. A na dodatek większość środowiska ich chwali. Tak tak...Piszę o organizowanym w ostatnich latach pikniku, w którym zdecydowanie nie chcieliśmy uczestniczyć. Właśnie ze względu na organizację. Skoro ktoś oficjalnie dopuszcza do latania pilotów nie posiadających jakichkolwiek uprawnień, jakiegokolwiek ubezpieczenia to ja niestety nie chcę być zaliczany do grona pilotów którzy w tym uczestniczą. Gdyby coś tam się stało, jakaś śrubka by odpadła, jakiś drobny wypadek to nie chcę nawet gdybać jak by to się skończyło. Koszmar. Tak samo sprawa wygląda z niektórymi szkołami paralotniowymi. Zero myślenia o bezpieczeństwie, o przepisach i o jakości. Skok na kasę i olewka jakiegokolwiek zdrowego rozsądku. Takich różnych przypadków jest przecież cała masa, w każdym zakątku, zakąteczku Polski. I chyba ślepi tego tylko nie widzą.
   Niestety czasami trzeba powiedzieć otwarcie, że Polska to nadal dziki kraj, z gównianym prawem lotniczym, w którym króluje samowolka i byle jakość. Są ludzie i są środowiska, które o to dbają, jednak nadal jest ich zbyt mało wobec tych, którym się wydaje, że wszystko wiedzą, że zawsze wszystko mogą i że przecież zawsze wszystko się uda. Nie mam prawa ingerować w życie innych pilotów, nie mam prawa mówić im co mają robić, jednak mogę takiego latania unikać i dbać jak tylko mogę o bezpieczeństwo swoje i najbliższych.
   Tragedia Marka Szufy pokazuje, że niestety nie zawsze wszystko wychodzi i trzeba cały czas pamiętać  tym wszystkim, co może się wydarzyć. Latamy czasami nie zdając sobie sprawy z tych wszystkich zagrożeń, latamy bo chcemy doznać tego, co każdy z nas odczuwa inaczej i co tak bardzo ciągnie nas tam, w niebo. Jednak trzeba "pamiętać", myśleć o możliwych zagrożeniach i latać bezpiecznie. Jest ryzyko i nigdy nie ma stuprocentowego bezpieczeństwa i z tego wciąż trzeba zdawać sobie sprawę. Bo gdy o takich drobiazgach zapomnimy baaardzo łatwo o wypadek, dzięki któremu ktoś może ucierpieć.
   Marek Szufa zmarł. Tragiczną śmiercią lotnika. Nie wiem dlaczego, nie chcę nawet próbować wyjaśniać czemu akurat w tym momencie i w taki sposób. Wypadek, śmierć, ból rodziny i przyjaciół. A na dokładkę media mają kolejną pożywkę na najbliższe dni. Do momentu kolejnego wydarzenia, które będzie na tyle medialne i charakterystyczne, by generować wpływy z reklam. Jakaś powódź, wypadek autobusu, jakiś rodzimy Fritzl itd.....Szkoda, ale tak jest.
   Nam pozostaje żal z powodu przedwczesnej śmierci wspaniałego pilota, doświadczonego lotnika, modelarza, akrobaty......

sobota, 18 czerwca 2011

Komputer napędu PPG FlyElectronics - EPILOG

   Pisałem jakiś czas temu o tym "sprytnym" urządzonku. Na początku wielki optymizm i głowa pełna uznania. Życie zweryfikowało to tak optymistyczne podejście. Niestety moje doświadczenia z firmą i samym sprzętem okazały się nieciekawe. Komputer napędu PPG okazał się marnie wykonanym gadżetem za sporą gotówkę, który jest kompletną wtopą. Poszczególne elementy rozlatywały się, zanim tak naprawdę zacząłem z nich korzystać. Słowem badziewie jakich mało. Kontakty z firmą też kiepskie i tu też  raczej krecha na całej linii. Nie potrafią porządnie zaadresować przesyłki, o jakikolwiek paragon lub fakturkę trzeba się prosić...ech szkoda zachodu na wyliczanie wszystkich wpadek.....
   Po kilku tygodniach nerwów zapakowałem wszystko w kartonik i odesłałem, by w końcu przerwać to pasmo wpadek. Najlepszym dla mnie rozwiązaniem jest zwrot gotówki za ten "bajer" i prawdopodobnie uda się odzyskać wyrzucone kilkaset złotych. W opinii firmy FlyElectronics urządzenie jest sprawne, zaś uszkodzenia (zwłaszcza sondy) nie miały prawa się zdarzyć. Jakoś niestety mi, nie udało się uzyskać żadnego pomiaru, zaś poszczególne elementy wyraźnie rozsypały się z powodu byle jakiego wykonania i bardzo, bardzo niskiej jakości. Nie chcę już tracić nerwów na wspominanie tego "ustrojstwa" i cieszę się, że "firma" zgodziła się zwrócić pieniądze. Teraz czekam na przelew i tylko to należy uznać za w miarę normalne działanie związane z "komputerem napędu PPG"....bo reszta to porażka.....niestety.

piątek, 17 czerwca 2011

a po pracy...

   A po pracy od razu miło się robi czasami. Wczoraj gdy tylko wyszedłem z "roboty" od razu rzucił się w oczy całkiem przyjemny widok. Wielu tak ma, że spogląda często w  niebo i gdy się widzi coś takiego to jakoś tak zaraz się robi fajniej.  Pogapiłem się, pstryknąłem kilka fotek i w końcu ruszyłem do domu z tej cholernej pracy...do Sosny....



   Przyjechałem, zapakowaliśmy się i ruszyliśmy do Lisewa pobyć, pogrilować i pogrzać kości na słońcu w tym super ciepłym popołudniowym słońcu. Super fajne sympatyczne rodzinne popołudnie.......

czwartek, 16 czerwca 2011

o Navcommie.....

   Taki krótki wpis o jednej z naszych rodzimych polskich firm specjalizującej się w produkcji radyjek, kasków i podobnych gadżetów. Trochę zainspirowała mnie inna polska firma o której już nie chcę pisać by wciąż nie wieszać na kimś psów. Wpis miał być o NAVCOMMie i o Nich będzie choć kilka słów.
   Ostatnio rozleciało mi się mocowanie słuchawki w kasku do latania z napędem. Dziś zadzwoniłem, chwilkę porozmawialiśmy i sprawa właściwie już jest załatwiona. Miło, szybko, sympatycznie na tyle dokładnie , że teraz wiadomo co i jak.
   Albo wyślę do Nich kask ( 36 miesięczna gwarancja DOOR TO DOOR :)); Oni wymienią uszkodzony element i odeślą sprzęt, albo wyślą do mnie uszkodzone elementy, bym mógł sam dokonać wymiany. Mamy w domu dosyć sporo sprzętu tej firmy (kilka kasków i radyjek) i już kiedyś jedną rzecz reklamować trzeba było. Wtedy wszystko odbyło się wzorowo, więc teraz jestem pełen optymizmu i cieszę się, że mamy sprzęt firmy profesjonalnej, sprawdzonej, robiącej dobry sprzęt i po prostu porządnej. Zresztą przez te kilka lat kontaktów i rożnych zakupów wszytko zawsze działało super. Nie zaś jak jakieś wynalazki kolesi, którzy nie potrafią wykonać swoich rozlatujących się zabawek jak należy.
   Jak to wszystko się odbędzie ostatecznie (czy wyślemy cały kask, czy Oni przyślą uszkodzone części) to jeszcze nie zdecydowaliśmy - chcę dodatkowo przerobić kask w tak sposób, by przycisk nadawania znajdował się w lewej ręce i zastanawiam się, czy zrobić to teraz. Już mam trochę dosyć łapania za prawą słuchawkę w chwili gdy chcę pogadać z Sosną. Zresztą nie zawsze to wygodne jest - są takie chwile w których łapki na sterówkach trzeba mieć i kropka. Zobaczymy jeszcze....

kolejny lot zaliczony

   Wczorajsze środowe popołudnie zadziałało konkretnie. Po pysznym obiadku i krótkiej drzemce wyruszyłem na "starą dobrą łąkę" położoną tuż przy moście przez Wisłę niedaleko Chełmna. W przeszłości korzystaliśmy z tamtego miejsca bardzo często latając z Rafałem i Michasiem. Potem nastąpił okres korzystania z łąk "tuż przy domu" i zeszłorocznej powodzi, dzięki której korzystanie z tamtego terenu było już nieciekawe. Jednak wczoraj wybór padł na tamto prawie przez nas zapomniane miejsce. To był strzał w  dziesiątkę. Duży w miarę równy teren ze startem na każdy kierunek, wiele równo skoszonych łąk i łączek pozwalało patrzeć z wielkim optymizmem na starty i bieganie z glajtem. Tu można biec i biec i właściwie jedynym ograniczeniem jest wybór miejsca i siła nóg.
   Wiatr trochę dmuchał jednak wg prognoz miał ładnie słabnąć. Tak też się zachował. Spokojnie się przygotowałem do lotu, rozłożyłem i wywietrzyłem glajta, pogadałem z rolnikami koszącymi akurat wał przeciwpowodziowy, zgłosiłem lot do Fisu i przyjechał Błażej ze swoją "Panią". Oczywiście przywiózł swój sprzęt do latania - wg wcześniejszych ustaleń mieliśmy polatać tego wieczora razem. Zaplanowaliśmy przelot wzdłuż Wisły w stronę Grudziądza i okolicznych mostów - najlepiej do autostradowego.
   Niestety dołączył do mnie pech - krótko przed startem rozsypały się druty "trzymające" prawą słuchawkę. Już na pikniku w Wałyczyku coś tam mi z tą słuchawką nie pasowało jednak wszystko działało dobrze. Wtedy winą obarczyłem krzywo ubrany kask lub źle poprowadzone zapięcie. Tym razem okazało się, że mocowanie pękło prawdopodobnie w wyniku zużycia. W końcu latam w tym kasku dobrych kilka lat, używam go intensywnie więc miało prawo się zdarzyć. "Na szybko" wszystko zabezpieczyłem by podczas lotu nic nie odpadło i rozpoczęliśmy starty. Błażej z racji mniejszego doświadczenia, cięższego napędu i gorzej startującego (o dziwo jeszcze gorzej od mojego Actiona) glajta miał wystartować jako pierwszy. Ja miałem "go" wypuścić i trochę pomóc podczas tej chyba najtrudniejszej czynności. Wiatr osłabł zupełnie i dmuchał może ledwie naciągany jeden metr. Warunki idealne do latania, jednak do startu już tak trochę mało.
   Niestety Błażej spalił po kolei trzy starty. Nie chcę silić się na oceny, ale składały się na to różne rzeczy. Kosmicznie ciężki napęd, słabiuteńki wiaterek, zbyt wolny bieg, krzywo rozłożone skrzydło itd...
   Postanowiłem, że sam spróbuję wystartować i być może w ten sposób sprawię, że Jemu wyjdzie. Liczyłem także na to, że przez chwilkę odpocznie, odsapnie i po 10-15 minutach wszystko wyjdzie jak należy. Mój start "taki sobie". Skrzydełko wstało posłusznie, jednak musiałem biec, i biec, i biec, i w końcu się udało oderwać. Spokojnie nabrałem wysokości i począłem krążyć w oczekiwaniu na Błażeja. Niestety kolejne starty także nie wychodziły. Ja spokojnie kręciłem się po okolicy, On próbował wystartować i tak w sumie dobre pół godzinki. Przeleciałem nad "jedynką", wzdłuż mostu, do "portu rzecznego", wróciłem, a Błażej nadal był na ziemi. Nie chcąc Go stresować poleciałem kawałek w "dół" Wisły i gdy bylem już całkiem daleko kątem okaz z tyłu ujrzałem glajta pracowicie wgryzającego się w powietrze. Czyli w końcu się udało. Hurra :)




   Oczywiście wróciłem do Niego, i polecieliśmy już we dwóch na wschód. W oddali w okolicach Grudziądza pyrkał ktoś na paralotni jednak po jakimś czasie zniknął nam z oczu. Nie zdążyliśmy dolecieć by zobaczyć kto to, pokiwać sobie i polatać razem. Prawdopodobnie odleciał lub wylądował.
   W pewnym momencie zawróciłem, a Błażej poleciał jeszcze dalej. Z racji tego, że w powietrzu byłem zdecydowanie dłużej, paliwa nie było aż tak znowu wiele postanowiłem powoli wracać nad "łąkę". Zawsze to bezpieczniej mieć z litra lub dwa podczas lądowania, niż wylądować gdzieś tam przygodnie z powodu braku tego życiodajnego soku.



   Po drodze zakręciłem jeszcze do Świecia, by pstryknąć kilka fotek i bez jakichkolwiek wodotrysków wróciłem nad łąkę. Pod drodze pościgałem się z majestatycznym, pięknie szybującym bocianem, pohałasowałem nad rzecznymi wędkarzami i po przepisowym kręgu wylądowałem.
   Lądowanie takie dziwne - trochę chyba za duża prędkość przyziemienia była i sądzę, że spowodowane było to brakiem wiatru i podmuchami z "kierunków zmiennych" na ziemi. Niby podszedłem pod wiatr, a wylądowałem chyba z lekkim podmuchem w plecy.
   Błażej przyleciał może kilkanaście minut po mnie i On miał podobny problem podczas lądowania. Podobnie jak ja, nieco zbyt duża prędkość przełożyła się w jego przypadku w przewrotkę na kolana. Całe szczęście nic się nie stało. Poskładaliśmy sprzęt, trochę przy tym pogadaliśmy, pooglądaliśmy swoje świece i wróciłem stęskniony do domu. Stęskniony za Sosną....
   Podsumowując to był fajny udany lot. W powietrzu spokój i pełen luz. Warunki wręcz idealne do latania i jedyne, co było nie halo to ta rozwalona słuchawka i spalone starty Błażeja. No i może trochę brak paliwa - startując miałem niecałe siedem litrów i latałem prawie półtorej godziny. Można było trochę dłużej jednak czułbym się bezpieczniej gdybym miał tam z dychę. No i jeszcze jedna rzecz o której trzeba wspomnieć. Ostatni tydzień to latanie właściwie co dwa dni. Kilka wylatanych godzin, kilka spalonych startów i pełne cudowne spełnienie marzeń o byciu tam, w niebie.....

środa, 15 czerwca 2011

środkowotygodniowo...

   Dziś wreszcie upragniona środa. Akuratny środek tygodnia podczas którego wyglądamy już weekendu. I tak dziwacznie jest z każdą środą, że w taki dzień zbliżające się wolne jakoś tak nastraja optymistycznie. Nie wiem co jest, ale jakoś tak ostatnimi czasy praca denerwuje, męczy i każdy poniedziałek lub wtorek gdy w perspektywie jest jeszcze kilka dni "dymania" jakoś tak nie halo są. A od środy jakaś taka nadzieja wstępuje i odlicza się godziny spędzone w pracy wiedząc podświadomie, że jest ich coraz mniej.....
   Dzisiejsza środa jest fajna także pod względem pogody i kolejnego planu na latanie. Pisaliśmy jakiś czas temu, że mamy kolejnego pilota PPG w okolicach i właśnie na dziś umówiliśmy się na wspólne wieczorne pyrkanie. Po poniedziałku zostało dobre kilka litrów paliwa które trzeba w końcu wylatać, łąki nad Wisłą w okolicach Chełmna ponoć ładnie skoszone więc popołudniu podjedziemy i pohałasujemy "w stadzie". No i  wreszcie będzie okazja zobaczyć to nowo nabyte przez Błażeja cudeńko i choć trochę zrehabilitować się po tych nieudanych poniedziałkowych startach.
   Kolejna fajna rzecz to wspomnienie wspólnego latania z Czesławem. On także robił zdjęcia i wrzucił je właśnie do sieci. Kilka z nich do obejrzenia poniżej, a cała galeria dostępna tutaj. Fajne było tego dnia latanie i fajnie, że wreszcie razem polataliśmy. Sądzę, że Czesław był jednym z pierwszych "napędziarzy" widzianych przeze mnie na niebie i fakt, że teraz wreszcie mogliśmy polatać razem jest dodatkowym atutem tego poniedziałku. Jedyny mankament, to te spalone starty, ale tak niestety czasami sie zdarza. Zwłaszcza gdy nie ma wiatru....
   Kilka dobrych lat temu latała po chełmżyńskim niebie paralotnia z napędem i reklamą banku spółdzielczego i jak mniemam to był właśnie Czesław. Ja jako osoba wówczas "naziemna" tak trochę skrycie marzyłem by tak latać i zazdrościłem tego, że On może wszystko widzieć inaczej, czuć odmiennie i po prostu być  "tam". A dziś, po kilku latach od tamtego dnia sam jestem pilotem i w końcu spełniłem te swoje dawne marzenia. I na dokładkę latam dużo, dosyć często i nie wyobrażam sobie życia bez tego. Czesław dziękuję :)




  

wtorek, 14 czerwca 2011

nie lubie poniedziałków...chyba

   Wczorajsze popołudnie było dziwne. Właściwie cały dzień był nieco dziwaczny - powrót do spraw codziennych po weekendzie był męczący - zwłaszcza, gdy wraca się do pracy, która niespecjalnie cieszy. Dodatkowo pogoda niby bezwietrzna, niby słoneczna, ale jednak z czymś takim, co powoduje ból głowy i chęć snu słodkiego. Po pracy podjechałem po Sosnę, załatwiliśmy kilka spraw i wróciliśmy do domku. Potem obiadek, krótka drzemka i po zapakowaniu sprzętu wyprawa na łąkę. Cały czas z jakimś takim "leniem" i ćmiącym gdzieś tam w tle bólem głowy - spowodowane ciśnieniem, pogodą, nerwami czy innym jakimś takim nie do końca wiadomym zjawiskiem......
   Popołudnie zapowiadało się optymistycznie - miało słabo podwiewać, ja wstępnie byłem umówiony z sąsiadami (mikrolot) na latanie z Ich terenu i konkretnie umówiony z Czesławem na powietrzne spotkanie pomiędzy Chełmżą, a Wąbrzeźnem. Niestety z latania u sąsiadów nic nie wyszło - nie udało nam się skontaktować i ostatecznie umówić "co i jak". W efekcie pojechałem na Strużal, by stamtąd spróbować wyruszyć na podniebne wojaże. Porozkładałem sprzęt i pomimo bezwietrza i wysokiej trawy postanowiłem spróbować wystartować Actionem. Kto zna choć trochę to skrzydełko wie jaki to "oporniak" podczas startu gdy nic nie wieje. Ja już go poznałem kilka razy od tej niewdzięcznej strony, jednak postanowiłem tego dnia na powtórkę licząc na to że nawet kilka spalonych startów pozwoli złapać w końcu technikę postawienia tego glajta w najgorszych możliwych warunkach. Niestety spaliłem trzy próby startu. Skrzydło albo źle, krzywo wstało, albo za wolno biegłem. W efekcie straciłem godzinę na próbowanie i płonne nadzieje, że wreszcie się uda polecieć. Suma summarum efekt tego był taki, że Action poszedł do wora, a jego miejsce na łące zastąpiło moje poczciwe Nemo. Wiatru nadal nie było, jednak miejsce startu zmieniłem na zupełnie inny kierunek - te drobne "piardy" które ledwie wzbudzały taśmę na wiatromierzu pokazały że się odkręciło.
   W międzyczasie doleciał nad Strużal Czesław na trajce podczepiony pod dudkową Syntezę w ulubionych przeze mnie kolorach. On, w przeciwieństwie do mnie nie spalił startu i od dobrej godziny był już w powietrzu lecąc "od siebie" do "mnie".
   By razem polatać tak jak to było planowane, teraz do mnie należało wystartować i zrobić to bez kłopotów. Gdy rozkładałem Nemo od razu mnie jakoś tak uderzyła prostota tego skrzydła - taśmy jakieś takie cienkie, długie, inne, tkanina szeleszcząca jak przy nowym skrzydle, wszystko tak odmienne od Actiona. Chyba po prostu odwykłem od Nemówki i chyba całkowicie już się przestawiłem na nowe skrzydełko. Trochę się obawiałem, bo jestem w locie przestawiony na samostateczniaka, ale postanowiłem się nie martwić licząc, że te wszystkie godziny spędzone w powietrzu jakieś tam nawyki spowodowały. Pierwszy start na Nemo spaliłem z własnej winy. Skrzydełko wstało bez problemów, natomiast ja, jak jakiś idiota nierówno biegłem chyba cały czas myśląc o tym, że coś mi nie wychodzi i ten dzień jakiś taki nie halo jest. A może to po prostu zmęczenie? Trzeba było rozłożyć się ponownie i tym razem wszystko wyszło tak, jak trzeba. Postawienie skrzydła, gaz, bieg, zaciągnięcie i po chwili nabierałem już wysokości.
   Chwila moment i lataliśmy już we dwóch wesoło krążąc wokół siebie. Właściwie to Czesław krążył dookoła mnie, bo moje skrzydełko jednak trochę wolne jest. Tak czy inaczej trochę polataliśmy razem ciesząc się takim wspólnym lotem i widokiem paralotni na tle okolicy. Szkoda, że straciłem tyle czasu na te spalone starty - gdybym wystartował tak jak planowałem polatalibyśmy tak sobie o wiele wiele dłużej.



   Tymczasem Czesław powoli musiał wracać "do siebie" bo paliwa coraz mniej, a kilometrów całkiem sporo. Zapadła decyzja, że polecę kawałek z Nim niejako odprowadzając Go w podzięce za to, że przyleciał, pobył i że możemy wreszcie popierdzieć po niebie razem. Polecieliśmy razem do Mlewa - kilka kilometrów na wschód od Chełmży. Tam pokręciliśmy się chwilkę i ostatecznie się rozstaliśmy - On poleciał do siebie, a ja zacząłem wracać nad Chełmżę by pokazać się Sośnie. Tym razem nie zostawiłem radia w domu i nie wiedziała, czy w końcu udało mi się wystartować, czy nie, czy coś się stało i w ogóle tęskno mi było do Niej.



   Po drodze popstrykałem trochę zdjęć na które miałem masę czasu. Nemo w porównaniu do Actiona jest powolne i właściwie zamiast lecieć ja "podążałem" z wolna. Te 10 km do domu w pewnym momencie wlokły się jak przysłowiowe flaki z olejem. A ja idiota jeszcze na dodatek nie podpiąłem speeda. W końcu dotarłem na miejsce. Od razu radość, kiwania itd. Kilka vingowerów, jakieś ostrzejsze skręty i przeloty na wysokości niewiele większej od okolicznych dachów. Nemówka posłusznie kręciła, jednak tu także czuć było różnicę w stosunku do Actiona. Wolniej skręcała, nie była taka zwrotna i w porównaniu do tamtego glajta topiła i trzeba było czasami nieźle podpierać się gazem. Ale i tak było fajnie poszaleć nad łąkami tuż przy domu.


   Pokręciłem się trochę i zacząłem powoli wracać nad Strużal.Zbliżała się dziewiąta, a do tej godziny był zgłoszony lot. Przeleciałem nad miastem, nad "ameryką" i po łagodnym długim podejściu wylądowałem. Nieco z przytupem spowodowanym jednak innym skrzydłem, niż to na którym latałem ostatnio. Action w końcowej fazie jest bardziej nośny, Nemo zaś przy lekkim przyhamowaniu zaczyna iść do ziemi jak kamień. W każdym razie wylądowałem, podbiegłem kawałek, opuściłem glajta i zabrałem się za dzwonienie do Sosny, by w końcu się nagadać po tych całych popołudniowych przygodach i godzinnym locie.
   Poskładałem sprzęt i przed dziesiątą byłem w domu. Zmachany, zmęczony, zniechęcony do Actiona i "jego startów" jednak przeszczęśliwy, że jednak udało się choć trochę polatać. Na "dziś" trzeba znaleźć inną większą, równiejszą, regularnie koszoną łąkę i nauczyć się w końcu startu bez jakiegokolwiek wiatru. Takie małe zadanie na przyszłość, bo już mam dosyć spalonych startów i biegania kiedy tak chce się latać.

Acha - poniedziałków nadal chyba nie lubię...zwłaszcza takich gdy widzę znowu pracę, głowa ćmi i starty nie wychodzą tak jak trzeba....

poniedziałek, 13 czerwca 2011

echo festynu.....

   Taki krótki wpis jeszcze o festynie i sprawach z Nim związanych.
   Impreza zapoczątkowała pasmo dobrej pogody, wobec czego dziś prawdopodobnie będziemy mogli dopisać kolejne chwile jako te spędzone w powietrzu. Dzisiejszemu planowanemu lataniu dodaje smaczku zapowiadany słabiutki wiatr i plan na korzystanie z nowego miejsca - oficjalnego lądowiska ośrodka Mikrolot która na co dzień szkoli pilotów motolotni i UL. Zobaczymy co tam z tego wyjdzie ale pełny jestem nadziei, że pogoda dopisze, starty będą wychodziły i być może będzie to początek naszej dłuższej współpracy. W najbliższych dniach także pewnikiem będziemy latać i ten tydzień zapowiada sie bardzo optymistycznie.
   Następna sprawa o której trzeba wspomnieć to echa pikniku w internecie. W gazecie pomorskiej już ukazał się krótki artykulik i nawet udało nam się znaleźć na jednej z fotek. Miło :)
   Poza tym są już sieci zdjęcia z imprezy - jeśli kogoś to zainteresuje zapraszamy do oglądania i przypominamy, ze bez wcześniejszego kontaktu z nami NIE ZGADZAMY się na jakiekolwiek ich wykorzystanie.
   To tyle na "teraz"........

pofestynowo....

   Dziś jest poniedziałek i właściwie wypada coś napisać o minionym weekendzie. Weekendzie fajnym, relaksującym, takim "bardzo miłym".
   Zaklinanie pogody udało się w 100 procentach. W sobotnie przedpołudnie zapakowaliśmy sprzęt, grilla, kiełbachy i te inne kotlety, i wyruszyliśmy na "imprezę". Pogoda od samego rana słoneczna, z wiatrem który jednak wg. zapowiedzi miał wieczorem siadać. Idealnie. Na miejsce dotarliśmy bez jakichkolwiek przeszkód - nawigacja doprowadziła do Wałyczyka, a na samo miejsce już luźno jechaliśmy wg rozstawionych tabliczek ze strzałkami. Ktoś pomyślał :)
   Na miejscu zostaliśmy oczarowani terenem, walorami okolicy i tym wszystkim co oferuje dobrze prowadzone miejsce z dala od zgiełku miasta i syfu codzienności. Dużo zieleni, ładnie wszystko przemyślnie porozstawiane, duża zgrabna łąka do latania, świetnie rozplanowana przestrzeń dla pilotów i dla publiczności. Jakaś taka fajna atmosfera chyba spowodowana tym, że wszystko miało swoje miejsce - tu było jedzenie, tam namiot dla pilotów, niedaleko stoiska z różnymi gadżetami, jeszcze gdzie indziej straż pożarna i "namiot medyczny". Były nawet trampoliny i inne takie huśtawki dla dzieciarni. A wszystko tak jakoś fajno "dopasowane" do siebie że ojeja. No po prostu super.
   Od razu odnaleźliśmy się na miejscu, wjechaliśmy na wyznaczone dla nas miejsca, wypakowaliśmy solówkę, którą po złożeniu i rozgrzaniu udostępniliśmy dla gawiedzi by mogła sobie pooglądać co człowiek czasami bierze na grzbiet. Nasz napęd stanął w doborowym towarzystwie trajek i innych napędów zjeżdżających się powoli pilotów. Prócz "nas" tekstylnych byli także inni użytkownicy przestrzeni - w sumie trzy motolotnie i jeden samolot UL. Do tego grupka modelarzy wyczyniających cuda swoimi zabawkami. Właściwie muszę się poprawić - te zabawki chyba zasługują na poważniejszą nazwę - puszczane przez Nich modele kosztują czasami kilkadziesiąt tysięcy i to, co Oni z Nimi wyrabiali w powietrzu już nie jest zabawą, a pełnym profesjonalizmu pokazem tego, co można zrobić z kawałkiem tworzywa i silnikiem.



   Oczekując na popołudniowe latanie kręciliśmy się po festynie odkrywając co chwilę rzeczy, które bardzo nam się podobały. Były oczywiście pogaduchy z innymi pilotami, było jedzenie kiełbas z grilla i cukrowej waty, było gapienie się na modelarzy robiących cuda ze swoimi modelami, gapienie się na motolotnie pracowicie wożące po niebie tłum chętnych. Na "pikniku" mieliśmy pierwszą poważną okazję porozmawiać z przedstawicielami firmy działającej na rynku energii odnawialnej/wiatrowej. Świetna sprawa i co chwilkę wielkie okrągłe oczy na to, jak opowiadali różne opinie zasłyszane od przeciwników takiej energetyki.



   W życiu nie sądziliśmy, że ludzie mogą wierzyć w takie bzdury, że siłownie wiatrowe powodują aids, rozpadanie się mózgów i problemy ze zdrowiem. Cóż - Polska. Niestety nasz kraj wciąż jest trochę zacofany, jednak o tym wiadomo już od bardzo bardzo dawna. Tu liczy się węgiel, wóda, górnicy rzucający śrubami w Warszawie i prawo do strajku w imię solidarności i radia maryja. Trochę się poprawia atmosfera z energetyką i tak przez nas lubianymi wiatrakami, jednak do "europy" nadal mamy daleko. Ale to temat na osobny wpis. My niezmiennie lubimy wiatraki i przy okazji opiszemy to gdzie indziej. Wracając do pikniku - pogłaskaliśmy kuca który podobnie jak motolotnie ciężko pracował wożąc ludzi, poobserwowaliśmy żmudny proces tatuowania giry jakiegoś zapaleńca, uśmiechaliśmy się do siebie i po prostu świetnie się bawiliśmy.







   Gdy już się wychodziliśmy i nacieszyliśmy atmosferą piknikowej soboty zaszyliśmy się w cieniu przy naszych samochodach. Tam odpaliliśmy z Sosną naszego grilla, pogaworzyliśmy z innymi pilotami i gapiliśmy się w niebo obserwując powoli uspokajające się warunki. Motolotnie z "Mikrolotu" wciąż pracowicie latały wożąc coraz to kolejne osoby których kolejka niezmiennie rosła. Widać ludziska bardzo chcą latać i taka okazja podczas pikniku jest idealną ku temu okazją. Krzysiek prezentował swoje gadżety paralotniowe i kombinezony wśród braci latającej, my grilowaliśmy, motolotnie warczały i było bardzo bardzo miło.
   Tymczasem ja miałem coraz większe ciśnienie na latanie. Planowałem wylatać dobre dwie godzinki i zaplanowałem sobie, że 17stej zacznę się powoli zbierać. Chciałem koło 18stej wystartować i pyrkać do 20stej z minutami. Niestety większość pilotów jakoś tak leniwie się zbierała słusznie obawiając się kończącej się powoli termiki i powoli słabnącego wiatru. Rzecz jasna ja także czekałem myśląc coraz bardziej o trudnym starcie na Actionie - jak wyjdzie i czy spalę? Jeśli wiatr siądzie zupełnie to będę musiał biegać i biegać - nie wiadomo czy się w ogóle uda, bo niestety kierunek mieliśmy "na drzewa". Trochę w nerwach byłem po prostu. Ale jakoś tak w końcu "tekstylni" zaczęli się gromadzić, zapadła decyzja o chwilowym wstrzymaniu lotów motolotni i naszym przygotowaniu się do startu. Krótka odprawa, ustalenie co i jak, założenie planu na przelot grupą nad Wąbrzeźnem, strzelenie pamiątkowej grupowej fotki i "hajda" w wyznaczony kąt do startu. Tam się porozkładaliśmy i po 19stej wystartowałem jako pierwszy z całej naszej grupki.


   Start taki sobie - jak pisałem wcześniej kierunek był "na drzewa", wiało ok 2-3 metrów, więc trochę jakichś dziwacznych rotorów szło po łące. Jednak wszystko wyszło i momentalnie byłem w powietrzu. Zamiast odejść po starcie na prawy krąg odszedłem na lewy, przechodząc dosyć nisko i trochę zbyt blisko publiczności, jednak było to spowodowane tymi nieszczęsnymi rotorami i bliskością drzew. Mogłem kombinować w prawo, lecz taki manewr stanowił większe ryzyko upadku z niskiej wysokości. W każdym razie wystartowałem i spokojnie kręciłem się po okolicy oczekując na resztę "ekipy". A ta była spora - było liczne "Gnieźnieńskie Stowarzyszenie Sportów Lotniczych im. Ludwika Szajdy", była reprezentacja Bydgoszczan w postaci Janusza "Netopelka" i Janka na trajce, byli koledzy z Torunia i my. Całkiem spora banda.





   Gdy już wszyscy w miarę się zebrali, polecieliśmy pokazać się nad miastem, zrobiliśmy szeroki krąg nad Wąbrzeźnem i powoli wracaliśmy, rozlatując się po niebie w chyba każdym możliwy kierunku. Ja wróciłem w okolice pikniku, by pokazać się Sośnie i być niedaleko Niej. Było nas tam kilku kręcących się dookoła i tak sobie lataliśmy robiąc zdjęcia i bzycząc po niebie. W końcu piknik w nazwie stoi "paralotniowy", więc zamiast lecieć gdzieś daleko trzeba było ludziom dać te kilka widoków naszych szmatek. "Netopelek" zapewnił doskonałą rozrywkę szalejąc na niskiej wysokości z taśmą i bez, i trzeba przyznać, że jeśli z dołu to wyglądało tak fajnie jak z góry to było super.





   Niestety nie odbyło się bez strat - jeden z trajkowiczów musiał wylądować w terenie przygodnym. Nie było to wielkim problemem, bo teren obfituje w całkiem dobre łąki jednak pech chciał, że podjeżdżając w miejsce feralnego lądowania samochodem utknął w rowie. Kierowca wyrżnął w kierownice i skaleczył nos, a autko straciło chłodnicę. Całe szczęście że tylko tyle, bo jednak należy pamiętać, że paralotniarstwo to sport ryzykowny i o poważne uszkodzenia tu całkiem łatwo.
   Czas mijał, wiatr ustał prawie zupełnie i to, co z poważniejszych spraw w powietrzu można było spotkać to muchy i komary latające coraz wyżej i wyżej. My zaś lataliśmy coraz niżej i niżej. Motolotnie wciąż śmigały zapoznając ludzi z ich specyfiką lotu, my w przerwach pomiędzy ich startami i lądowaniami hałasowaliśmy nad "płytą" bawiąc się niskimi przelotami i jakimiś tam figurami w stylu wingoverów i zakrętasów.


   Wreszcie coraz to kolejni piloci lądowali więc i na mnie przyszedł czas. Słońce już właściwie zachodziło, robiło się coraz ciemniej i szarzej, Sosna na ziemi była coraz cieplej ubrana, więc nie warto było się ociągać i wisieć na siłę. W końcu co to za frajda z latania po szarówce. Przy podchodzeniu do lądowania trochę poplanować musiałem - rękawy zwisały nie wzruszane jakimikolwiek podmuchami, wiec trzeba było się zdecydować jak wylądować. Zrobiłem krąg, nadleciałem, wylądowałem, lekko podbiegłem i po chwili byłem na ziemi w miejscu w którym zaplanowałem przyziemienie. Wreszcie wyściskałem Sosnę i zaczęliśmy się pakować. Po mnie jeszcze ktoś tam wylądował, jednak mogę z dumą powiedzieć, że z tekstylnych chyba najdłużej latałem tego dnia.
   Motolotnie nadal latały i kolejka wciąż była spora. Dodatkowo podjechali strażacy, którzy także pragnęli zobaczyć jak to jest u góry. Naprawdę podziwiam tych pilotów - latali do oporu, wciąż i furt, stale by jak największa liczba osób mogła spróbować tego innego wymiaru. Ja czasami po 2-3 godzinach latania jestem wykończony konkretnie, a co dopiero po lataniu przez cały dzień z kilkoma startami i lądowaniami na godzinę. Mieli "ręce pełne roboty". Pełen "szacun"
   W końcu gdy byliśmy już spakowani (szybkopak to świetna sprawa), zamarudziliśmy jeszcze chwilkę zajadając się kolacyjna kiełbaską z bułką, pogadaliśmy trochę i rozpoczęliśmy drogę do domku opuszczając powoli to tak fajne miejsce. W Chełmży byliśmy nieco po 22:30 po świetnym, pełnym wrażeń dniu, nieco zmęczeni, jednak pod ogromnym wrażeniem tego, jak fajny może być piknik.
   Do tej pory pikniki i imprezy plenerowe na jakich byliśmy były średniawe lub nędzne. Zawsze coś tam nam nie pasowało - a to jacyś menele, a to ktoś pijany, a to toalety w nie takim miejscu i tym podobne sprawy. Ten piknik to strzał w dziesiątkę. Było IDEALNIE i bardzo nam się podobało. Wszystko miało swoje miejsce i czas, rodziny z dziećmi miały co robić, nam w żadnym momencie także się nie nudziło i co chwilkę odkrywaliśmy rzeczy, które bardzo fajnie tam pasowały. Nawet muzyka która leciała z głośników nie męczyła, a pod tym względem jesteśmy wybredni. Zazwyczaj na imprezach masowych słychać "umpa umpa" i inne ordynarne disco polo (lub inne dody) - tu było wszystko w normie i nikogo chyba nie męczyło. Nie zauważyliśmy nikogo, kto zachowywałby się niewłaściwie, czy w jakiś sposób źle co jest chyba ewenementem na skalę światową. Zwłaszcza po naszych doświadczeniach z Chełmży i naszych najbliższych okolic, gdzie menele i alkohol lejący się strumieniami to podstawa. Tu było miło, rodzinnie i po prostu przyjemnie. Jako pilot także czuło się pełen profesjonalizm organizatorów i to, że ktoś kilka tygodni temu usiadł, pomyślał i miał głowę, by wszystko zorganizować tak jak to powinno wyglądać. My ze swojej strony dziękujemy, za to, że mogliśmy tam być, polatać i odkryć coś, co w Polsce jest rzadkością - dobrze zorganizowaną imprezę :)

piątek, 10 czerwca 2011

zaklinanie pogody....

   Tak doskwierające ostatnio upały odeszły w dal ustępując miejsca burzom, deszczom i innym takim "chmurom". Znaczy to nad morze wyjechaliśmy w idealnym momencie by się wygrzać, opalić i by było tak jak powinno być. Wczoraj padało właściwie cały dzień i dosyć spadła temperatura. Dziś jest nieco lepiej bo nie pada, jednak nadal jest chłodno. Do tego wieje dosyć silny wiatr, który jakoś tak nie nastraja optymistycznie przed jutrzejszą imprezą. Prognozy też takie sobie, więc zaczęliśmy proces duchowego zaklinania pogody, by choć odrobinkę dało radę jutro polatać. W Wałyczyku ma być trochę paralotni i fajnie by było, gdyby choć część z nich polatała bzycząc nad Wąbrzeźnem i okolicami. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Tymczasem zaklinamy dalej i dla przypomnienia jeszcze raz wrzucamy oficjalny plakat i mapkę "terenu".


środa, 8 czerwca 2011

ładowanie akumulatorów Helem...

   Miniony weekend to zaplanowany wyjazd w celu naładowania akumulatorów życiowych. Zmachani już byliśmy konkretnie pracą, codziennością i tym wszystkim co sprawia, że życie zaczyna męczyć. A poza tym wycieczka była nam potrzebna :)
   W sobotnie przedpołudnie zapakowaliśmy kilka zapasowych ciuchów i Wirusa do samochodu, po czym ruszyliśmy w drogę. Zrezygnowaliśmy z jazdy autostradą, bo szkoda wywalać forsę na drogę , która w niczym nam się nie przyda. Stara dobra "jedynka" była pustawa, równa i jechało się bardzo, bardzo przyjemnie. Dopiero w trójmieście trafiliśmy kilka korków spowodowanych "czerwoną falą", czyli dość powszechnym w polskich miastach zjawiskiem zatrzymywania samochodów na wszelkich możliwych światłach. Na miejscu byliśmy w nieco ponad trzy godzinki, co jest całkiem dobrym wynikiem.
   Zostawiliśmy auto w "centrum"  przy głównej ulicy i wyruszyliśmy na poszukiwanie jakiegoś przyzwoitego noclegu. Kilka miejsc, które wyglądały super z zewnątrz, okazało się zupełnie nieprzyjaznych. Niestety niemile tam widziane były psy. Po kilku takich przypadkach zapytaliśmy o pokój w budynku, tuż przy naszym zaparkowanym autku. I to był strzał w dziesiątkę - tak, oczywiście, nie ma problemu i w ogóle...pokoik ładny, czysty, kablówka, łazienka, lodówka i inne bajery. Słowem "bazę już zdobyliśmy". Szybkie rozpakowanie i "rura" w miasto. Trochę się pokręciliśmy po okolicach i ruszyliśmy na obiad. Zupełnie przypadkowa knajpka przy porcie zaskoczyła obsługą, ceną, jakością i dbałością o to, by było fajnie - nawet Wirus od razu dostał michę z wodą :) Pokrzepieni, uchachani i radośni ruszyliśmy dalej na obchód Helskich rewirów.



    W porcie postanowiliśmy zrobić sobie ekstremalną niespodziankę i fundnęliśmy sobie wycieczkę po zatoce łodzią typu R.I.B . To bardzo szybka łódka którą można osiągnąć ok 100 km/h. Odstawiliśmy psa, zapłaciliśmy i do łódki. Po chwili wypłynęliśmy i nie warto chyba pisać w szczegółach co i jak. Było super. Zawrotna prędkość, ostre zakręty, super widoki i prześwietne wrażenia sprawiły, że czas spędzony "na morzu" wydawał się mgnieniem oka. Pozostał lekki niedosyt i chęć by jeszcze trochę tak popływać. Świetna sprawa. Super. Sosna to by tak nawet na Bornholm mogła.....






   Wyokrętowaliśmy się i wróciliśmy po Wirka, by kontynuować aktywny wypoczynek.
Krótka szybka przerwa na kawkę i herbatkę. Potem dalszy spacer po plaży i leniuchowanie pośród piasków. Powoli przychodził wieczór i zaczęło się robić coraz chłodniej. Przeszliśmy całą plaże, port i na kolację zaszliśmy na pizze. Potem powrót na bazę, prysznic i lulu.





   Niedzielny poranek to zaplanowany ranny spacer po sennym jeszcze miasteczku i plaży od strony zatoki. Niestety sielankowy poranek został zakłócony smsem przypominającym, że praca to coś co nie da o sobie zapomnieć. Ale kontrolowana "olewka" takich spraw - byliśmy ładować akumulatory a nie martwić się tym, ze coś tam jest niezorganizowne . Połaziliśmy, pobawiliśmy się na plaży, pomoczyliśmy giry i łapaliśmy opaleniznę.





   Po jakimś czasie wyruszyliśmy na śniadanie. "Nasza" knajpa w której dzień wcześniej zjedliśmy tak bardzo pyszny obiad jeszcze była nieczynna, wiec musieliśmy zaryzykować lokal, którego jeszcze nie znamy lub miejsce w którym już kiedyś byliśmy, jednak który nas nie powalił jakością usług. Zaryzykowaliśmy i rozłożyliśmy się w jednej z otwartych już o tej porze knajp. Krótki rzut oka na kartę i już było miło - kilka rożnych śniadań do wyboru, ceny dosyć wysokie jednak szansa na dobre żarcie. Niestety dobre pierwsze wrażenia dosyć szybko (bo w pół godziny) zostały całkowicie zatarte. Po chwili pojawił się kelner o wyglądzie "cygana/rumuna" upakowanego w byle jakie ubranie, ledwie ogolonego i mającego problem z działaniem na odpowiednich obrotach z rana. Zamówiliśmy jedzenie, ja dołożyłem kawę, a Sosna rozpoczęła żmudny proces inwigilacji owego indywiduum w sprawie podawanej herbaty. Jegomość w końcu wydukał, że mają "dilmah"  jednak nie wiedział dokładnie jakie smaki i rodzaje. Wiedział, że jakaś zielona jest, ale "co i jak" to już był problem. A potem czeeeeekaliśmy chyba z 40 minut na nasze upragnione jedzenie. Oczekiwanie to było przerywane obserwacją budzącego się życia na głównej ulicy i studiowaniem menu. W międzyczasie obserwowaliśmy też kilka wypraw do pobliskiego sklepu personelu knajpy, w której złożyliśmy zamówienie po produkty z którego miało składać się nasze śniadanie. Po dłuższym oczekiwaniu nasze żarcie wreszcie nadeszło. I wtedy ostatecznie zdaliśmy sobie sprawę, że wtopiliśmy po całości z wyborem lokalu. Przyniesione śniadanie o wiele apetyczniej wyglądało jako wpis na karcie, niż na talerzu. Tam to wyglądało porządnie i konkretnie, a na talerzach okazało się jakieś takie skromne, byle jakie, małe i pozbawione smaku. Cóż. Zamówiliśmy, zjedliśmy, zapłaciliśmy (konkretnie drogo)  i uciekaliśmy z tego miejsca będącego całkowitym zaprzeczeniem lokalu gastronomicznego.
   Uciekliśmy przebrać się w coś wygodniejszego i ruszyliśmy na plaże, by się wygrzać konkretnie na coraz cieplejszym morskim piasku.


 
   Słońce przypiekało konkretnie, morze super szumiało, ludzi nie było prawie wcale - idealnie. Wirus się pluskał i szarpał z kłodą wyrzuconą przez morze, my opalaliśmy coraz to inne części ciała, nikt się nie plątał w okolicy, więc było bardzo, bardzo fajnie. Wirus w ogóle przeradosny. Choć padał na pysk uparcie walczył z kłodą, kijami i rękawiczką biegając i wariując jakby się szaleju objadł. Tak było do czasu, gdy nasza kochana psina wbiła sobie w podniebienie całkiem sporą drzazgę. Przeprowadziliśmy polową operację na psie i dalej leniliśmy grzejąc się w super ciepłym słoneczku. Po jakimś czasie i sporej dawce słońca mieliśmy już trochę dosyć i postanowiliśmy rozpocząć odwrót z tej "morskiej patelni". Zrobiło się już konkret gorąco i plaża dosłownie parzyła stopy. 
   Wróciliśmy na bazę, szybki prysznic, pakowanie i ruszyliśmy na ostatni podczas tej wycieczki spacer po Helu. Pokręciliśmy się po tu i tam, zajrzeliśmy do portu, zjedliśmy obiad w "naszej knajpie", gdzie znowu było pysznie, miło i niedrogo. Aż się nie chciało ruszać, jednak trzeba było wracać powoli do domu.
   Znów ominęliśmy autostradę i podobnie jak w drodze "do" jechało się całkiem znośnie. Bez tłoku na drogach, bez większych utrudnień i korków. Wymęczeni, szczęśliwi i z głową pełną wrażeń i fajnych uczuć. Hel jest naszym ulubionym miejscem nad polskim morzem i za każdym razem, gdy tam jesteśmy odkrywamy coś nowego. Coś wyjątkowego, niezapomnianego i coś, co sprawia, że chcemy "tam" wracać. Spędziliśmy tam super weekend i trzeba przyznać głośno i dobitnie, że akumulatory zostały naładowane. I tęsknota za ponownym wyjazdem nad morze też.....